26 gru 2022

Iść czy nie iść? Obowiązek niedzielny a uczestnictwo w Nowej Mszy

 


Wśród szeroko pojętych katolickich środowisk tradycjonalistycznych, których znakiem rozpoznawczym jest celebrowanie Mszy Św. według odwiecznego rytu rzymskiego, trudno doszukiwać się entuzjastów wykreowanego po II Soborze Watykańskim nowego rytu Mszy Św. Nie oznacza te jednak, iż stosunek do Mszy Pawła VI w poszczególnych „odłamach” tradycjonalizmu katolickiego jest taki sam. Z jednej strony mamy bowiem linię prezentowaną głównie przez Bractwo Kapłańskie św. Piusa X, którego kapłani nigdy nie odprawiają Nowej Mszy oraz zalecają swoim wiernym powstrzymywanie się od aktywnego w niej uczestnictwa nawet w sytuacji, gdy dotyczy to niedziel i świąt nakazanych, a wierny nie ma dostępu do tradycyjnej Mszy Św. Z drugiej zaś strony, w większości działających pod auspicjami biskupów tzw. środowisk „tradycji łacińskiej”  mamy do czynienia z postawą, która wprawdzie preferuje tradycyjne obrzędy, niekiedy jest nawet w pewien sposób krytyczna wobec reformy liturgicznej lub niektórych jej aspektów, jednak nigdy nie zajmuje jednoznacznie negatywnego stanowiska wobec uczestnictwa w zreformowanych obrzędach. Kapłani posługujący w tych grupach, niekiedy należący również do włączonych w oficjalne struktury kościelne tradycyjnych zgromadzeń kapłańskich, obok tradycyjnej Mszy Św. odprawiają bowiem regularnie lub okazjonalnie również Mszę posoborową, a zapytani o to, czy w wypadku niemożności dotarcia w niedzielę na tradycyjną Mszę należy udać się na Nową Mszę, bez większego wahania udzielą odpowiedzi twierdzącej.

Jak więc, wobec takich rozbieżności, katolik znajdujący w tradycyjnej liturgii oś swego życia duchowego, ma odpowiedzieć sobie na pytanie, czy ma obowiązek udania się na nową Mszę aby wypełnić obowiązek niedzielny gdy nie może dotrzeć na Mszę Wszechczasów? Rzetelna odpowiedź w swym sumieniu na to pytanie jest tym istotniejsza, iż dotyka ono bardzo poważnej materii, którą jest wypełnienie pierwszego przykazania kościelnego. Świadomy swych obowiązków katolik wie przecież, iż nieuzasadnione opuszczenie Mszy Św. w niedzielę lub święto nakazane stanowi materię grzechu ciężkiego.

Jak można przypuszczać, właśnie na obawie groźby popełnienia grzechu śmiertelnego przez swych wiernych opierają swą argumentację również ci z „indultowych” kapłanów, którzy choć sami podchodzą krytycznie do reformy liturgicznej, to jednak prędzej odeślą wiernego na Nową Mszę w niedzielę, aniżeli doradzą mu inną formę święcenia niedzieli. Uczynią tak mimo faktu, że zdają sobie sprawę z kontrowersji towarzyszących powstaniu nowego rytu, wiedzą o jego brakach, wymowie teologicznej oraz mają pełną świadomość wielu gorszących praktyk, które towarzyszą posoborowej liturgii. W takiej logice ponad tymi wszystkimi okolicznościami góruje fakt, iż Nowa Msza została oficjalnie zaaprobowana przez papieża, a więc jest ona – mimo naszych uzasadnionych zastrzeżeń – liturgią katolicką, od udziału w której nie mogą nas wymówić osobiste preferencje i nawet słuszne poglądy.

W konsekwencji katolik, który częstokroć zaczął poznawać Mszę Wszechczasów właśnie dlatego, iż szukał sacrum z którego obdarta jest nowa liturgia oraz chciał w niej znaleźć ucieczkę choćby przed promowaną Komunią na rękę, zostaje odesłany w miejsce, od którego w trosce o własną duszę chciał się odizolować, bo tego rzekomo wymaga od niego wyższa racja, a więc posłuszeństwo wobec przykazania kościelnego. Pouczony w ten sposób wierny idzie więc na Nową Mszę, choć w duchu cierpi i czuje wewnętrzne rozdarcie...

Czy jednak możliwym jest aby Kościół wymagał od nas tego rodzaju postaw? Czy jest możliwym, aby prawodawca kościelny nakazując wiernym obowiązkowe uczestnictwo w niedzielnej Mszy Św. zakładał, iż uczestnictwo w niej będzie źródłem rozterek i duchowego utrapienia? Z całą pewnością nie. Autentyczny kult katolicki w swej istocie jest bowiem kultem doskonałym, pełnym piękna, pozbawionym jakichkolwiek braków i dwuznaczności. Odwieczna katolicka Msza rzymska, do której u zarania odnosił się obowiązek niedzielny, uświęcona nieprzerwaną tradycją sięgającą czasów apostolskich, może i powinna być dla każdego katolika nie tylko źródłem łask, ale i również bezpieczną opoką, do której przylgnięcie rodzi duchowy pokój, wytchnienie i utwierdzenie w wierze. Uczestnicząc w tradycyjnej liturgii możemy całą duszą, na miarę naszych sił, włączyć się w doskonały kult Boga, bez cienia jakiejkolwiek obawy o to, że bierzemy udział w obrzędach, które niedostatecznie wyrażają wiarę katolicką lub uchybiają w czymś czci Bożej. Stąd niedorzecznym byłoby przypuszczenie, iż katolik mający wypełnić pierwsze przykazanie kościelne może to robić inaczej, niż w całej pełni i w radości ducha włączając się w doskonały kult Kościoła. 

Jeśli wobec tego chcielibyśmy utrzymywać, że uczestnictwo w nowej Mszy jako wypełnienie obowiązku niedzielnego jest w każdym przypadku nakazane pod grzechem ciężkim, to musimy również zgodzić się tym, iż biorąc udział w nowej liturgii, domyślnie akceptujemy wszystko to, co wyraża i na co zezwala nowy ryt Mszy Św. Absolutnie nie powinno się przecież uczestniczyć w kulcie Bożym „na pół gwizdka” czy z zastrzeżeniami.

Uczestnicząc w zreformowanej liturgii akceptujemy więc m.in.:

* prawo papieża do dowolnego zmieniania rytu Mszy Św., w tym zastąpienia odwiecznego rytu katolickiej Mszy Św. wymyślonymi naprędce obrzędami zgodnymi z wymogami ekumenizmu,
* wielowariantową liturgię, która w wielu przypadkach w minimalnym stopniu nie wyraża wiary w realną obecność Pana Jezusa w Sakramencie Eucharystii oraz w ofiarny charakter Mszy Św.,
* nową teologię Mszy Św., koncentrującą się na wspólnocie oraz czyniącą z sakramentalnej Komunii Św. szczytowy punkt liturgii,
* posoborową teologię Kościoła, obecną na Nowej Mszy zwłaszcza w kazaniach i w upamiętnieniu takich obchodów jak ekumeniczne tygodnie modlitw o jedność chrześcijan, dni islamu czy judaizmu,
* brak troski o postacie Eucharystyczne, czego najdobitniejszym wyrazem jest pełna akceptacja udzielania Komunii Św. na rękę,
* prawo świeckich, w tym kobiet, do wykonywania czynności liturgicznych zarezerwowanych tradycyjnie duchownym (czytania mszalne, udzielenie Komunii Św.),
* posoborowe beatyfikacje i kanonizacje, ogłaszające świętymi oraz włączające do kalendarza liturgicznego wspomnienia osób, co do których heroiczności cnót istnieją uzasadnione wątpliwości (np. posoborowych papieży z Janem Pawłem II na czele).

Jakie więc jest rozwiązanie dylematu osoby, która fizycznie nie mogąc uczestniczyć w tradycyjnej liturgii nie chce złamać pierwszego przykazania kościelnego, a jednocześnie nie może w sumieniu zaakceptować posoborowej reformy liturgicznej? Ks. M. Gaudron FSSPX udziela następującej odpowiedzi:

„Nawet jeśli Nowa Msza może być ważna, to pomimo to może ona nie podobać się Bogu, gdyż jest Mszą ekumeniczną, Mszą sprotestantyzowaną. Ona stanowi zagrożenie dla wiary w katolicką ofiarę Mszy świętej i dlatego należy ją odrzucić. Kto poznał problematykę Nowej Mszy, nie może już na nią chodzić, gdyż przez uczestnictwo w niej narażałby swą wiarę na niebezpieczeństwo i okazywałby swą zgodę na reformy. (…) Kto nie ma możliwości co niedziela iść na Mszę Trydencką, jest usprawiedliwiony z wypełnienia obowiązku niedzielnego, gdyż obowiązek ten zobowiązuje tylko do uczestnictwa w prawdziwej Mszy katolickiej. Należy jednak próbować przynajmniej w regularnych odstępach czasu chodzić na Mszę Trydencką. Jest pożądane, aby w niedziele, w które nie ma się okazji uczestniczyć we Mszy Św., zastąpić ją różańcem, odmówieniem tekstów mszalnych z mszalika, przy czym można połączyć się duchowo z odprawianą gdziekolwiek Mszą świętą i duchowo przyjąć Komunię św.” („Katechizm o kryzysie w Kościele”).

Czy powyższa rada jest prosta w realizacji i czy wynikającą z niej decyzję bezwzględnie powinien podjąć każdy wierny, który poznał Mszę Wszechczasów? Z pewnością nie, gdyż aby była ona podjęta świadomie i w zgodzie z własnym sumieniem, wymaga pewnej wiedzy odnośnie posoborowej rewolucji w liturgii i ogromnego kryzysu, który od Vaticanum II wstrząsa Kościołem. Z drugiej strony nawet dla osób świadomych katastrofalnych skutków zmian posoborowych, niejednokrotnie na przeszkodzie ku zupełnemu porzuceniu Novus Ordo Missae stają trudne względny rodzinne czy też bariery psychologiczne. Stąd ks. K. Stehlin FSSPX stwierdza: „Ponieważ każdy katolik znajduje się w nieco innej subiektywnej sytuacji, niemożliwe jest sformułowanie ogólnego sądu, że uczestnictwo w NOM jest dla każdego i w każdym przypadku grzechem. Trzeba mieć wielką wyrozumiałość dla różnych trudności „zakłopotanych katolików”, nie wolno pochopnie osądzać ich trudnych niekiedy decyzji oraz zachowania”. Z drugiej strony możemy  jednak dodać, iż nikt nie zwolni nas z obowiązku zmierzenia się tym trudnym tematem. Tego wymaga dobro naszej duszy, obowiązek służenia Bogu w prawdzie, a niekiedy i potrzeba zachowania równowagi psychicznej.

10 lis 2022

Pogrzeby posoborowe a wiara w powszechne zbawienie

 


„Jak często ostatnie Sakramenty i pomoc duchowa nie przydają się nic grzesznikom, którzy za życia pili nieprawość jako wodę i bez przerwy gardzili łaskami Boga! Ale przyjdzie i dla was ten moment, kiedy w godzinie śmierci przyjmiecie pociechy religijne i światu może będzie się wydawało, że należycie pojednaliście się z Bogiem. A niestety, stanie się z wami to samo, co się przydarzyło nieszczęsnemu Joabowi! (…) Jak Joab będziecie się trzymać skrzydeł ołtarza, ale nie unikniecie wiecznej śmierci”.
                                                                         św. Jan Maria Vianney


„Wszyscy, może poza zbrodniarzami, mordercami i gwałcicielami, pójdziemy najpewniej do Nieba”. Takie myślenie towarzyszy bardzo wielu współczesnym, „posoborowym” katolikom i bardzo często jest konsekwencją określonego przekazu, który przez lata ich życia płynie z parafialnych ambon, czy raczej pulpitów… 

Spójrzmy przykładowo na treści, które towarzyszą obrzędom pogrzebowym w nowym rycie. Jedynym z istotnych elementów współczesnego pogrzebu jest kazanie. Wsłuchując się w ich treść nietrudno zauważyć, iż zasadniczo dzielą się one na dwa rodzaje, w zależności od tego, jakie życie prowadziła osoba zmarła. I tak w przypadku osób, o których można powiedzieć, iż były w taki czy inny sposób religijne i w powszechnym odczuciu prowadziły przyzwoite życie, kazanie pogrzebowe jest często, osnutą w szaty religijne, laudacją na ich cześć. Kapłani przypominają bowiem zebranym zasługi zmarłego, jego pozytywne cechy i zachowania oraz uczestnictwo w życiu parafialnym, a końcowym akcentem kazania, wyrażanym bardziej lub mniej wprost, jest wniosek, iż zmarły najprawdopodobniej przebywa już „w domu Ojca”. A co w przypadku osób, o których mimo usilnych starań nie sposób powiedzieć, że prowadziły chrześcijańskie życie? W tym wypadku posoborowi duszpasterze często roztaczają wzruszające wizje ludzkiej niegodności z jednej, a przewyższającego ją bezmiaru miłosierdzia Bożego z drugiej strony, co skutecznie „leczy” obawy o zbawienie duszy po śmierci.

Zatrważające jest przy tym, iż posoborowi kapłani, czy to z powodu wypaczenia swej wiary (teoria powszechnego zbawienia), czy też w imię zadowolenia wiernych i niezniechęcania ich do Kościoła, kierując do wiernych taki właśnie przekaz, zupełnie deformują nauczanie Kościoła oraz długofalowo przyczyniają się do wzrostu obojętności religijnej katolików. Czy bowiem roztropnym i odpowiadającym prawdzie jest zapewnianie wiernych, iż dana osoba, najczęściej nieodznaczająca się przecież cnotami heroicznymi, osiągnęła już szczęście wieczne?

Jako katolicy powinniśmy ciągle wzrastać w cnocie nadziei, która utwierdza nas w przekonaniu, iż Bóg wynagrodzi nas po śmierci, jeśli do końca ziemskiego życia pozostaniemy Mu wierni. Jest to dla wyznawcy Chrystusa powód wielkiej radości i skuteczny bodziec do wytrwania nawet w największych przeciwnościach. Z drugiej strony wiedząc o tym, iż o naszym wiecznym losie przesądza stan naszej duszy w momencie śmierci oraz zdając sobie sprawę z ułomności ludzkiej natury, nigdy nie możemy być pewni swego zbawienia żyjąc w przekonaniu, iż „przecież w życiu zrobiłem więcej dobrego aniżeli złego i jestem przyzwoitym człowiekiem”. Moment śmierci, gdy ważą się nasze wieczne losy, a szatan podejmuje ostatnie próby zasiania w nas zwątpienia i strącenia w otchłań piekła, również dla osoby szczerze miłującej Boga jest momentem, do którego powinna się ona przygotowywać całe życie, by w tej decydującej chwili, utwierdzona w łasce, przejść przez niego zwycięsko. Z drugiej strony aż strach nawet myśleć, byśmy mieli znaleźć się w gronie tych, którzy niewiele sobie robiąc z Boga w swym życiu, staną w tym stanie w obliczu śmierci. Przypadek Dobrego Łotra, choć możliwy, to jednak – jak pouczają święci – u kresu życia osoby odrzucającej Boga bardzo mało prawdopodobny...  

Rzecz jasna możemy, a nawet powinniśmy mieć nadzieję, iż znani nam bliscy umarli w stanie łaski uświęcającej, jednak ani my, ani tym bardziej osoby, które nie znały dobrze ani nie towarzyszyły do końca umierającemu, nie powinniśmy publicznie wyrokować o jego wiecznym losie. Tym bardziej nie wypada, zwłaszcza kapłanom, sugerować wiernym, iż dana dusza cieszy się już radością niebiańską. Czyniąc w ten sposób zupełnie pomijają oni bowiem niezwykle ważny fakt, a mianowicie to, iż dusza umierając w stanie łaski, a mając nieodpokutowane grzechy, choćby powszednie, nie trafia bezpośrednio do Nieba, lecz ponosi czasowe kary czyśćcowe. Z racji tego, iż, jak możemy słusznie przypuszczać, męki Czyśćca są udziałem dużej rzeszy wiernych, tak niezwykle ważne są modlitwy za zmarłych, a zwłaszcza składana w ich intencji Ofiara Mszy Św, które to owe męki mogą skrócić. 

Czy dostrzegając to, iż nie tylko w kazaniach pogrzebowych, ale i w całym kaznodziejstwie posoborowym tematy piekła i czyśćca są zupełnie marginalizowane, a dominuje fałszywe rozumienie miłosierdzia Bożego, może dziwić fakt, że ludzie coraz mniej poważanie traktują swoje obowiązki chrześcijańskie, zaś pamięć o zmarłych często ogranicza się do zapalenia lampki w uroczystość Wszystkich Świętych? Skoro wszyscy będą zbawieni, to po co się starać, po co modlić się za zmarłych?

Ktoś pomyśli może w tym miejscu, iż przecież nie wszyscy kapłani Novus Ordo w wyżej opisany sposób przedstawiają wiernym rzeczy ostateczne człowieka, a przedstawione tu tendencje nie wynikają z oficjalnych tekstów kościelnych. Przytoczmy więc poniżej dwa znamienne przykłady.

W używanych w Polsce obrzędach pogrzebowych znajduje się, odmawiana nad trumną zmarłego, modlitwa rozpoczynająca się następującymi słowami: 
 
„Nasz brat zasnął (Nasza siostra zasnęła) w
pokoju z Chrystusem. Z wiarą i nadzieją życia
wiecznego polecajmy go (ją) miłosierdziu Bożemu.
Prośmy Boga…”.

A teraz zastanówmy się. Czy o każdym wiernym możemy powiedzieć, że „zasnął w pokoju z Chrystusem”? Z pewnością nie. W ten sposób możemy powiedzieć tylko o osobach umierających w stanie łaski. Czy odpowiednie jest wobec tego używanie takiej formuły, zwłaszcza w sytuacji, gdy nie wiemy w jakim stanie duszy odeszła do wieczności dana osoba lub nawet możemy mieć uzasadnione obawy co do jej zbawienia? Jedynym logicznym wnioskiem płynącym z tej modlitwy jest stwierdzenie, iż zmarły został zbawiony, a my modlimy się jedynie o jak najszybsze przyjęcie go do Nieba przez Boga.

W jednym ze zbiorów modlitw powszechnych używanych w polskich parafiach znajduje się z kolei wezwanie za zmarłych, którego początek brzmi tak:

„Módlmy się za tych, którzy umarli niepojednani z Bogiem, Kościołem i ludźmi”.

Zapytajmy więc: gdzie zgodnie z nauką katolicką znajdują się dusze tych, którzy umarli niepojednani z Bogiem, a więc w stanie grzechu śmiertelnego. Odpowiedź jest jednoznaczna: w piekle. Czy wolno katolikowi modlić się za potępionych? Oczywiście nie, gdyż wyrok potępienia jest wieczny. Dlaczego więc Kościół posoborowy modli się za tych, którzy umarli niepojednani z Bogiem? Zakładając, iż modlitwy te odzwierciedlają jego wiarę i nie uciekając się do ich ekwilibrystycznej interpretacji należy przyjąć, iż Kościół posoborowy, nawet wbrew swemu własnemu katechizmowi, wierzy, iż każdy zmarły prędzej czy później będzie zbawiony…

Taka wiara nie ma jednak nic wspólnego z Ewangelią oraz autentycznym i nieomylnym nauczaniem Kościoła katolickiego. 

Kościół w służbie doczesności?

 



Nie ulega najmniejszej wątpliwości, iż współczesne państwa i narody, jeszcze w poprzednim wieku uznawane za katolickie, w ogromnej mierze nie tylko odwróciły się od Boga, ale wręcz gardzą Bogiem i Jego przykazaniami.

W przestrzeni publicznej prawie nikt nie mówi już o prawach Boga i obowiązku posłuszeństwa wobec Jego woli, za to z bardzo wielu ust nie schodzą frazesy o tzw. prawach człowieka, a wiodącym obowiązkiem społecznym jest sprzeciw wobec tzw. nietolerancji. Dla rządzących kompletną niedorzecznością jest podnoszenie kwestii obowiązków państwa wobec prawdziwej religii, za to wszyscy oni staną murem w obronie neutralności światopoglądowej państwa. Z życia współczesnych społeczeństw praktycznie zniknęło również słowo „grzech”, które zastąpiło, odmieniane przez wszystkie przypadki, mityczne pojęcie „wolności”.

Wielu katolików zastanawia się przy tym jako to możliwe, iż w obliczu tak wielkiej apostazji całych społeczeństw, współczesny Kościół, zwłaszcza w osobach jego najwyższych dostojników, w swych działaniach tak mocno wpisuje się w narrację świeckich władców tego świata. O tym, jak poczesne miejsce w wypowiedziach i tekstach hierarchów Kościoła zajmuje bowiem od czasów Vaticanum II tematyka tzw. godności i praw człowieka najlepiej świadczy fakt, iż Paweł VI nie zawahał się stwierdzić, iż „my także, bardziej niż ktokolwiek inny, jesteśmy czcicielami człowieka”. Idąc tym śladem Kościół przykłada wiele sił i energii walcząc z nierównościami i wykluczeniami społecznymi, wspiera globalistyczne dążenia organizacji międzynarodowych oraz – zwłaszcza za obecnego pontyfikatu – walczy o ochronę klimatu i promuje ekologię.

Idąc z duchem czasu, wraz z ogłoszeniem soborowej deklaracji „Dignitatis humanae”, ze społecznej doktryny Kościoła usunięto pojęcia państwa katolickiego, mającego określone zobowiązania wobec Boga, i zastąpiono je doktryną wolności religijnej, zrównującej w prawach publicznych prawdę i fałsz, a więc dobro i zło. Jakże zresztą mogłoby być inaczej, skoro – jak głosi podpisana przez papieża Franciszka deklaracja z Abu Zabi – „różnorodność religii jest wyrazem mądrej woli Bożej”. 
O czym innym zaś, jak nie o tym, iż pojęcie grzechu tak jak je rozumiał od zawsze Kościół katolicki, zostało kompletnie zdezawuowane wśród pasterzy „Kościoła nowego adwentu” (Jan Paweł II) przekonuje to, iż za wskazaniem Franciszka dopuścili oni do sakramentu Eucharystii osoby żyjące w grzechach ciężkich (rozwodnicy), a ostatnio coraz silniej promowana jest w Kościele akceptacja wielokrotnie potępionego w Piśmie Świętym homoseksualizmu.

Z czego wynika ta przerażająca w swej istocie zbieżność? Jak to możliwe, iż Kościół zdaje się być obecnie nierzadko bardziej oddanym służbie człowiekowi i światu aniżeli Bogu i obronie Jego praw?

Niezwykle trafnym przyczynkiem w odpowiedzi na to pytanie może być poniższy cytat, pochodzący – co ciekawe – z powieści znanego polskiego pisarza i publicysty Pawła Lisickiego pt. „Przerwa w pracy”. Jeden z jej bohaterów, modernistyczny teolog ks. Renar, w taki oto sposób tłumaczy bowiem swoje zaangażowanie w działania ateistycznych kreatorów „nowego porządku świata”:

„Dojrzeliśmy do tego, że nauka i wiara idą ręka w rękę. Radykalny ekumenizm i radykalny ateizm to dwie strony tego samego. Wierzyć, że Boga nie ma, i wierzyć, że spotka się go w każdej religii to to samo. Moja pierwsza główna teza teologiczna brzmi – Renar podniósł nieco głos – że Chrystus zjednoczył się z każdym człowiekiem, niezależnie, czy on o tym wie, czy nie. A z tego wynika, że człowiek odkrywając siebie, odkrywa od razu Boga w sobie. Służba Bogu to służba ludzkości i jej przyszłości (…)”.

Czy słowa te nie zmuszają do refleksji? Skoro bowiem uznamy – a tak uczynił przecież Kościół posoborowy – iż wszystkie (przynajmniej „tradycyjne”) religie są godne uznania, oddają cześć Bogu oraz w konsekwencji swoimi drogami prowadzą do zbawienia, to czy ma jakikolwiek sens nieustanne podkreślanie konieczności posłuszeństwa prawdziwemu Bogu i przynależności do jedynego prawdziwego Kościoła, który założył Jezus Chrystus? Skoro nawet papież (JP2), który odprawiając codziennie Mszę Św. całował Ewangelię, był w stanie złożyć „w hołdzie” antychrześcijańskiemu islamowi pocałunek na księdze Koranu, to czy daleko od tego do wniosku, iż zostawiając na boku w istocie drugorzędne różnice religijne powinniśmy skoncentrować się na tym, aby ludzkość mogła żyć w dostatku i pokoju, przemieniając świat i czyniąc go bardziej ludzkim i braterskim? Czy skoro Boga można rzekomo odnaleźć w wielu sprzecznych ze sobą religiach, to czy z wiary w Niego może ostać się cokolwiek poza mglistymi pojęciami dobra, szczęścia czy miłości? „Radykalny ekumenizm i radykalny ateizm to dwie strony tego samego. Wierzyć, że Boga nie ma, i wierzyć, że spotka się go w każdej religii to to samo…”.

20 wrz 2022

Ostatnie namaszczenie a posoborowy Sakrament Chorych. Czy to jeszcze to samo?

 



Mało jest chyba wśród nas osób, w których myśl o własnej śmierci nie wywoływałaby pewnego niepokoju, strachu, a nawet trwogi. Reakcja ta, naturalna dla cielesno-duchowej natury człowieka, bywa jednak różna w zależności od przywiązania człowieka do grzechu: „Jeśli już częściowe rozwiązywanie się życia cielesnego, które się zowie chorobą, tak boleśnie oddziaływa na duszę, więc tym bardziej rzecz widoczna, że ostateczne ono i zupełne rozłączenie nie może jej się przedstawiać inaczej, jak w postaci strasznego konania, trwogi wewnętrznej i udręczenia, które, jak każda boleść, jest zarazem też i pokusą. A trwoga ta i udręczenie i konanie tym bardziej będą ciężkimi, im bardziej w człowieku umierającym przyrodzone mu ciało grzechu w ciągu życia rozwinęło się i urosło przez własne, aktualne grzechy”(1). Dla praktykującego swą wiarę katolika powinno być jednak wiadomym, iż śmierć ma być dla niego „nie tylko ostateczną za grzech pokutą i karaniem, ale także najdzielniejszym sposobem do oczyszczenia ciała grzechu”(1). Aby cel ten osiągnąć, konieczne jest, aby wierzący w owym ostatnim zmaganiu na tej ziemi „sam czynny wziął udział i sam w tej walce był walczącym. Samo już cierpliwe tej ostatniej pokuty i próby przyjęcie, samo już zgodzenie się woli z tym wyrokiem sprawiedliwości boskiej, który przez Chrystusa Pana przemienia się w wyrok łaski i miłosierdzia, jest takim wolnym i dobrowolnym ze strony człowieka współdziałaniem, tym bardziej jeszcze, gdy cierpliwe poddanie się, jak tego mamy przykłady w świętych, podniesie się do wysokości dobrowolnej całopalnej ofiary, która, na wzór umierającego Zbawiciela, życie swoje ochotnie oddaje na zadośćuczynienie i przebłaganie za grzech”(1).

Aby człowiek mógł przejść zwycięsko przez to ciężkie i ostatnie w życiu zmaganie z grzechem i szatanem, Pan Jezus ustanowił niezawodny ku temu środek pomocy, którym to jest sakrament Ostatniego Namaszczenia.
Katolicki katechizm  poucza nas, iż sakrament Ostatniego Namaszczenia przynosi duszy i ciału człowieka następujące skutki:
1. pomnaża łaskę uświęcającą,
2. odpuszcza grzechy powszednie i te grzechy śmiertelne, z których chory  nie mógł się wyspowiadać,
3. daje łaskę cierpliwości w chorobie i moc do odpierania pokus szatańskich w godzinie śmierci,
4. nieraz daje ulgę w chorobie, a czasem przywraca zdrowie, jeżeli jest to z korzyścią dla duszy chorego (2).

Ktoś uczęszczający na współczesną, posoborową liturgię mógłby jednak wyrazić w tym miejscu pewne zdziwienie i wątpliwość, sprowadzające się do pytania, z jakiego powodu ograniczamy i wiążemy udzielanie – jak to współcześnie prawie wyłącznie zwykło się nazywać – Sakramentu Chorych do przypadku osób będących na skraju życia i śmierci. Wszak co najmniej raz w roku, najczęściej w tzw. dzień chorego, kapłani i biskupi Kościoła posoborowego wzywają swych wiernych, odczuwających jakieś dolegliwości cielesne, ale nie wyłącznie ciężko chorych, aby gremialnie przybywali do kościołów, gdzie podczas Mszy Św. ma im być udzielony Sakrament Chorych. 

Otóż odpowiedź na tę wątpliwość sprowadza się do stwierdzenia, iż posoborowa rewolucja w Kościele nie ominęła również sakramentu Ostatniego Namaszczenia, w przypadku którego dokonano nie tylko drastycznej zmiany jego wymowy teologicznej, ale również dopuszczono do praktyk, które w wielu przypadkach mogą prowadzić do jego nieważności. W myśl teologii posoborowej przesunięto bowiem akcent owego sakramentu z głównego celu, dla którego został ustanowiony przez Pana Jezusa, tj. pomocy do dobrego przygotowania się na śmierć, na jego cel uboczny, którym jest pokrzepienie i uzdrowienie ciała. Werbalnym tego wyrazem jest zastąpienie tradycyjnej nazwy tego sakramentu (Ostatnie Namaszczenie), nazwą Sakramentu Chorych, spotykaną wprawdzie obok innych wcześniej w Kościele, jednak w tym wypadku z premedytacją promowaną z uwagi na zmianę w teologii.

Stąd właśnie dokonano niebywałej zmiany w określeniu podmiotu sakramentu Ostatniego Namaszczenia, tj. osoby, która jest zdolna go przyjąć. Otóż w tradycyjnym nauczaniu Kościoła, wyrażonym również w nauczaniu Soborów i Papieży,  „Sakramentu tego nie należy udzielać nikomu jak tylko choremu, którego życie jest w niebezpieczeństwie” (Sobór Florencki, „Dekret dla Ormian”). Teologowie dodawali przy tym, iż „Aby przyjąć ten sakrament trzeba być w niebezpieczeństwie śmierci, w niebezpieczeństwie prawdopodobnym i bliskim, albo z przyczyny samej choroby, albo z przyczyny wielkiego upadku na siłach” (2). Jak widać wyraźnie, sakrament Ostatniego Namaszczenia nie jest przeznaczony dla osób, których choroba nie zagraża bezpośrednio życiu czy też dla wszystkich osób powyżej określonego wieku.

Kogo zaś reformatorzy uczynili podmiotem nowego obrzędu Sakramentu Chorych? Ks. K. Stehlin FSSPX opisał to następująco: „Nowe Ordo unctionis infirmorum zawiera dwa obrzędy namaszczenia chorych: zwykły ryt oraz rytuał dla tych, którzy są w <bliskim niebezpieczeństwie śmierci>. Pierwszy rytuał przewiduje wyraźnie przypadek chorego, który sam może przyjść do kościoła. Nowy KPK w łacińskim oryginale stwierdzi, że można udzielić namaszczenia temu, który na skutek choroby lub starości zaczyna bywać w niebezpieczeństwie (in periculo incipit versari). W tym sensie wprowadzono na całym świecie tzw. <nabożeństwa dla chorych> ze zbiorowym udzieleniem <namaszczenia chorych> każdemu, który staje przed kapłanem. Taka <interpretacja> nowego obrządku jest prawdziwą zmianą podmiotu sakramentu, która może mieć głębokie konsekwencje dla jego ważności. Jeśli próbuje się udzielić sakramentu niewłaściwej osobie (np. sakrament kapłaństwa niewieście lub sakrament małżeństwa kapłanowi, który nie otrzymał dyspensy), nie tylko jest on w tym przypadku nieważny, ale popełnia się ciężki grzech świętokradztwa”(3).

Równie poważną w skutkach zmianą w posoborowym szafowaniu sakramentu Namaszczenia Olejami jest dopuszczenie innej niż oliwa z oliwek (którą wprost wymieniał św. Jakub w swym nawiązaniu do sakramentu Namaszczenia, Jk 5,14-15) materii koniecznej do jego udzielenia. Kościół posoborowy zezwala bowiem w pewnych okolicznościach na używanie w tym celu innych olejów roślinnych. To z kolei sprawia, iż „zaprowadzenie wolności w używania oleju m.in. z orzechów, bawełny, kukurydzy, ze słonecznika etc. wprowadza poważną wątpliwość o ważności sakramentu (skoro nikt nie ma prawa zmienić materii i formy sakramentów)”(3).

Wypada w tym miejscu zwrócić jednak uwagę również na inny aspekt tego zagadnienia. Czy nie na smutną ironię zakrawa bowiem fakt, iż ten sam Kościół posoborowy, który nie bacząc na dyspozycję przyjmującego, tak ochoczo zachęca do przyjmowania tzw. „Sakramentu Chorych” przez wszystkich chętnych, nie jest w stanie na tyle uświadomić swych wiernych, aby w sytuacji zagrożenia życia własnego czy swych bliskich nie zaniedbywali oni obowiązku wezwania kapłana z  Sakramentem Namaszczenia w momencie, gdy jest on najbardziej potrzebny i owocny. Ile bowiem jest takich sytuacji, iż rodzina zwleka z wezwaniem kapłana do ciężko chorego do momentu, gdy straci on przytomność i nie wiadomo już, czy kiedykolwiek ją odzyska. Postępowanie takie jest jednak wysoce nieroztropne, gdyż może ono nie tylko pozbawić chorego wielu potrzebnych mu w tym momencie łask, ale nawet, w najgorszym razie, pozbawić go ostatniej szansy na zbawienie swej duszy. Aby bowiem jak najbardziej owocnie przyjąć sakrament Ostatniego Namaszczenia, należy mieć ku temu odpowiednią dyspozycję. W pierwszym rzędzie należy zadbać o to, aby ciężko chory w momencie przyjmowania Ostatniego Namaszczenia był w stanie łaski uświęcającej oraz – o ile to możliwe – mógł wówczas wzbudzić w sobie pragnienie jego przyjęcia oraz akty wiary i pobożności.

Czy jednak nie jest tak, iż jeśli Ostatnie Namaszczenie jest udzielane osobie nieprzytomnej, która miała na duszy nieodpuszczone grzechy ciężkie i siłą rzeczy nie mogła już się z nich wyspowiadać, owe grzechy zostają jej odpuszczone mocą tego sakramentu? Nauka katolicka uczy nas, iż choć sakrament ów „nie był ustanowiony wprost na pierwszym miejscu (primario loco) dla odpuszczenia grzechów śmiertelnych”, to jednak „gładzi grzechy śmiertelne przynajmniej pośrednio i ubocznie”(2). Aby jednak sakrament Ostatniego Namaszczenia miał takowy skutek dla obciążonego grzechem śmiertelnym, który nie mógł się wyspowiadać (np. z powodu utraty przytomności), koniecznym jest, aby osoba taka posiadała w sobie, przed utratą świadomości, przynajmniej niedoskonały żal za grzechy (z powodu obawy kary bożej). Ale co stanie się z duszą osoby, która np. będąc nieuleczalnie chora do samego końca życia była przekonywana przez swych bliskich, że „wszystko będzie dobrze” i mając na sumieniu grzechy śmiertelne nie pomyślała nawet o pokucie, a kapłan został wezwany gdy była już nieprzytomna? Aż strach pomyśleć…

Jak wiele jest takich przypadków? Ilu z nich można by uniknąć, gdyby wierni byli odpowiednio katechizowani i uświadamiani przez kapłanów w tej mierze? Czy jednak kapłani posoborowi to robią? Czy wykorzystują tak wiele przecież okazji (jak np. pogrzeby) do tego, aby uświadamiać wiernych o obowiązkach chorych i ich opiekunów wobec zbliżającej się śmierci i o wadze podejmowanych wówczas decyzji? A może jest tak, iż kształceni w posoborowych seminariach często postrzegają udzielany przez siebie Sakrament Chorych bardziej jako pewnego rodzaju błogosławieństwo, aniżeli obrzęd sakramentalny, którego przyjęcie może przesądzić o zbawieniu lub potępieniu wiernych.

-----------------------------
(1) Encyklopedia kościelna x. M. Nowodworskiego, tom XV
(2) Apologetyczny katechizm katolicki, Katechizm kard. Gasparriego
(3) kard. Gousset, „Teologia moralna”
(4) ks. K. Stehiln, „Co się stało z sakramentem Ostatniego Namaszczenia?”, w „Zawsze Wierni” nr 6/2001

Duch Soboru...

 


W niektórych środowiskach w Kościele do dziś dnia pokutuje pogląd, który można by podsumować stwierdzeniem „Sobór – tak, wypaczenia – nie”. W jego myśl rewolucyjny duch, który od kilkudziesięciu już lat na dobre zagnieździł się w Kościele, nie jest wynikiem Vaticanum II, lecz pochodzi od żądnych coraz dalej posuniętych zmian liberałów i modernistów wewnątrz Kościoła.

Czy jednak jest tak w istocie? Nie podejmując się w tym miejscu szerszego omówienia tego tematu,  pragnę przytoczyć dwa cytaty pochodzące z książki M. Davisa „Sobór papieża Jana”, które dają pewne światło na to, czym w istocie był „duch Soboru”, objawiający się już w trakcie jego obrad.

Pierwszy z nich dotyczy reakcji uczestników Soboru na słowa jednego z najbardziej zasłużonych w tych czasach dla Kościoła kardynałów, Alfredo Ottavianiego, który wyrażał wątpliwość wobec wprowadzania drastycznych zmian w rycie Mszy św.:

„Podczas debaty o liturgii, słaby wzrok kardynała [miał wówczas ponad 70 lat – SC] zmusił go do przemawiania bez tekstu. Mówił więc z głębi serca o sprawie, która głęboko go poruszyła: <Czy dążymy  do tego, żeby wzbudzić zachwyt, czy może wywołać skandal wśród chrześcijan, poprzez wprowadzanie zmian w tak czcigodnym obrządku, który był uznany przez tak wiele wieków i jest tak dobrze nam znany? Obrzęd Mszy św. nie powinien być traktowany, jakby to był kawałek materiału, który można na nowo skroić podłóg mody i kaprysu każdego pokolenia>. Były ograniczenia dziesięciominutowe na każdą przemowę. Kardynał przekroczył ten czas i zadzwoniono w dzwonek. Zaabsorbowany swoją mową, nie usłyszał gongu i kontynuował. <Na sygnał od kardynała Alfrinka, technik wyłączył mikrofon. Po potwierdzeniu tego faktu poprzez popukanie w niego, kardynał Ottaviani niepewnym krokiem wrócił na swoje miejsce upokorzony. Najpotężniejszy kardynał Kurii został uciszony, a Ojcowie Soboru klaskali ze złośliwą satysfakcją>.”

Jak wielkim kontrastem wobec takiej grubiańskiej reakcji auli soborowej na słowa kard. Ottavianiego jest za to zachowanie tego samego zgromadzenia nawet nie wobec słów, ale samej obecności na Soborze obserwatorów niekatolickich:

„Dr Moorman, przewodniczący delegacji anglikańskiej, zanotował, że obserwatorzy <zapewniali pewien rodzaj kontroli nad tym, co było mówione. Każdy biskup, który wstał, by przemawiać, wiedział, że na trybunie św. Longinusa była grupa inteligentnych i krytycznych ludzi, których pióra i długopisy były gotowe zapisać każde jego słowo i w razie potrzeby użyć go jako dowodu przeciwko niemu i jego kolegom przy jakiejś okazji w przyszłości. (…) Dlatego Ojcowie Soboru byli wyczuleni na to, co reprezentanci tych wspólnot myślą i robili wszystko, co się da, żeby uniknąć powiedzenia czegokolwiek, co mogłoby ich obrazić. Jeśli jakiś Ojciec zapomniał się i powiedział coś, co na pewno wywołałoby poruszenie na trybunie obserwatorów, to następny mówca czasami go za to zganił>.”

Jak widać na podstawie tych cytatów, już na samym Soborze uwidaczniała się wyraźna tendencja gardzenia tym co tradycyjne, pogoni za nowością i kierowania się nie kryterium prawdy, lecz nowym „superdogmatem” ekumenizmu. Duch rewolucji liturgicznej, duch Asyżu, Balamand i Abu Dhabi to w istocie duch Vaticanum II i to posiadający placet samych posoborowych papieży. Cóż jednak ów duch ma wspólnego z duchem katolickim?

5 cze 2022

Letni katolicy #2 Dlaczego nie myślą o Bogu i do jak złych skutków to prowadzi

 


Letni katolik, o czym szerzej była mowa w pierwszym tekście na ten temat, to osoba deklarująca się jako wierząca w Boga i należąca do Kościoła katolickiego, która jednak nie widzi większych trudności w odrzucaniu niektórych z punktów wiary i moralności katolickiej. Letni katolik wierzy w Boga, bo tak został wychowany w domu rodzinnym i tę wiarę podpowiada mu jego intuicja, jednak wierzy „po swojemu”, przesiewając przez sito swoich upodobań i poglądów wiele kwestii związanych z wiarą, a chyba jeszcze częściej z moralnością. Gdy zapytamy taką osobę o to, na czym opiera swoje przekonania stojące w sprzeczności z katolicyzmem oraz jak może je pogodzić z przynależnością do Kościoła, bardzo rzadko uzyskamy jakkolwiek składną odpowiedź. Wynika to stąd, iż letnich katolików cechuje bardzo duża ignorancja religijna, zaś ich szeroko pojęte poglądy religijne nie są wynikiem poszukiwań obiektywnego uzasadnienia tego w co wierzą, lecz opierają się na prostym „wydaje mi się, że…”.

Obserwując jak wiele osób wokół w taki właśnie sposób podchodzi do swojej wiary, nie przestaje zastanawiać i zdumiewać pytanie, z jakiego powodu nie podejmują oni często choćby próby refleksji nad swoją wiarą oraz jej podstawami. Skoro bowiem osoba taka wierzy w Boga, który jako Stwórca całego świata musi być najwyższą mądrością i który jako Wszechmocny musi mieć moc uczynić ze swym stworzeniem to, co uznaje za słuszne, to jedno z podstawowych, rodzących się w związku z tym pytań, dotyczy tego, czy tenże Bóg ma wobec mnie jakieś wymagania, które powinienem spełnić. Odpowiedzi na nie domaga się wręcz ludzka przezorność i dbałość o swoje dobro. Jeśli bowiem miałoby się np. okazać, iż Bóg wyraźnie objawił się ludziom i postawił przed nimi konkretne wymagania, choćby w dziedzinie moralności, od spełnienia których uzależnił darowanie im szczęścia wiecznego po śmierci lub karę wiecznego zatracenia, to moim najwyższym i najważniejszym obowiązkiem jest te wymagania poznać i ukształtować według nich moje życie.

Czyż uciekając od tego, elementarnego dla osoby wierzącej pytania, nie zachowuję się jak osoba, która nie potrafi odpowiednio zanalizować otaczającej ją rzeczywistości i rozeznać swojego najbardziej żywotnego interesu? Któż zdrowo myślący, potencjalnie mając przed sobą wizję największej możliwej nagrody lub kary, przejdzie obok niej obojętnie? A jednak… Letni katolicy wielką rzeszą kroczą przez życie nie próbując rozeznać czego w istocie wymaga od nich Pan Bóg, mydląc swój duchowy wzrok naiwnym i pozbawionym jakichkolwiek racjonalnych podstaw przekonaniem, iż „co do zasady pewnie jest tak jak myślę, a reszta i tak nie ma zapewne większego znaczenia”.

Z czego więc może wynikać tak powszechne dziś zaślepienie religijne wielu tzw. letnich katolików? Wszak bardzo wielu spośród nich w sprawach dóbr doczesnych wykazuje się niebywałą przezornością, rozwagą i dbałością o własny interes. Wydaje się, że kluczowe znaczenie w tej sprawie mają zagrożenia, o których pisał św. Jan Apostoł: „Nie miłujcie świata ani tego, co jest na świecie. Jeśli kto miłuje świat, nie ma w nim miłości Ojca. Wszystko bowiem co jest na świecie, a więc pożądliwość ciała, pożądliwość oczu i pycha tego żywota nie pochodzi od Ojca, lecz od świata” (1J 2,15-16). W życiu każdego człowieka istnieje szereg obszarów czy dążeń, które nie będąc z natury złymi, nie poddane jednak kontroli oświeconych wiarą rozumu i woli, szybko przerodzić się mogą w pożywkę grzesznych pożądliwości. Dla jednych mogą nimi być dobra materialne, dla innych przyjemności zmysłowe, dla kolejnych choćby uznanie w oczach ludzi. Spotykając je na drodze swego życia i widząc ich atrakcyjność, niekiedy dość szybko przychodzi człowiekowi wierzącemu stanąć przed dylematem: iść krok dalej w spełnieniu swych pożądliwości czy posłuchać nakazów religii i wycofać się. Często może to być moment kluczowy. Jeśli bowiem podejmiemy wówczas trud refleksji nad motywami swego postępowania i roli w nich Boga, to nawet niekiedy upadając mamy dużą szansę kształtować swe życie według zasady, iż jest nade mną Ten, od którego jestem zależny i z którego wolą mam obowiązek się liczyć. Jeśli zaś przeczuwając niemożliwość pogodzenia schlebiania pożądliwościom z nakazami religii, odłożę sprawę „ad acta” i bezrefleksyjnie oddam się w ramiona pożądliwości, to bardzo możliwym jest, iż nigdy już do tego pytania nie wrócę i będę je od siebie odpychał również w innych przypadkach. Ileż jest takich sytuacji, gdy osoba uznająca się za wierzącą zaczyna pod wpływem różnych okoliczności dostrzegać, iż pewne jej zachowania nie współgrają z religią katolicką, w której została wychowana. Jakże smutny jest widok, gdy osoba taka, zamiast pójść za tym impulsem łaski i – postępując jak najbardziej rozumnie – starać się lepiej poznać Boga, Jego wolę oraz dostosować do niej swe życie, czyni zupełnie przeciwnie. Przeczuwając bowiem, iż konsekwencją stanięcia w prawdzie przed Bogiem będzie zapewne konieczność porzucenia tak bardzo pożądanych przez nią, a uznawanych za grzeszne przyjemności oraz obowiązek kształtowania swych postaw nie według własnego widzi mi się, lecz zgodnie z nakazami Ewangelii, woli pozostać ignorantem religijnym w nadziei, że brak wiedzy uchroni ją od rodzącego się w duszy dysonansu oraz wyrzutów sumienia.

Człowiek świadomie odrzucający myśl o Bogu będzie pewnie próbował w jakiś sposób usprawiedliwić swe postępowanie. Powie, że to co robi „to przecież nic takiego”, stwierdzi, iż „nie ma problemu, gdyż wszyscy tak robią”. Opowiedzenie się po stronie grzechu najczęściej otworzy również w jego życiu pola do kolejnych grzechów i uczyni go nieczułym na natchnienia łaski Bożej. W ten sposób wypełnią się na nim słowa z Listu św. Piotra: „Pies powrócił do tego, co sam zwymiotował, a świnia umyta do kałuży błota” (2P 2,22). Wreszcie, zanurzony w pożądliwościach, po jakimś czasie może uznać, iż niemożliwym jest aby Bóg – o ile istnieje – miał coś przeciwko temu, co jest dla niego tak ważne i sprawiające tyle przyjemności i radości. Tym sposobem już tylko krok, jeśli nie do zupełnego porzucenia wiary w Boga, to do stworzenia w swym umyśle bożka skrojonego na swoją własną modłę i do praktycznego, choć niekoniecznie wyartykułowanego znienawidzenia prawdziwego Boga:

„Wszystkie grzechy śmiertelne są z istoty swojej przeciwne miłości Boga, ponieważ ją przytłumiają w naszym sercu, podżegając do przenoszenia stworzenia nad Stwórcę i czynią nas nieprzyjaciółmi Boga. Lecz są także grzechy szczególniej wprost jej przeciwne, to jest nienawiść Boga i grzechy stąd pochodzące. Któż by uwierzył? Są jednak ludzie nienawidzący Boga, pragnący, żeby albo nie istniał, albo żeby był obojętny na dobroć lub złość naszych czynów. Nienawidzą Go, ponieważ jest sprawiedliwy, ponieważ jest mścicielem zbrodni i wymierza karę na jaką zasługują: „Niektórzy mogą nienawidzić Boga, mówi św. Tomasz, to jest, o ile boją się go jako zakazującego grzechów i wymierzającego kary”. Jest to grzech zgrozą przejmujący; największy ze wszystkich grzechów: „Nienawiść Boga jest to najszkaradniejszy grzech człowieka, większy od innych grzechów, najcięższy grzech” (kard. Gousset, „Teologia moralna”).

Umiłowany uczeń Pański, św. Jan pisał, iż „miłość względem Boga polega na spełnianiu Jego przykazań” (1J 5,3). Jakże więc nazwać stan, w którym ktoś świadomie i z odrazą odrzuca wrodzony ludziom obowiązek poznania Boga i służenia Mu, a w zamian wybiera to co mu wygodne, łatwe i przyjemne? Czy to tylko ignorancja? Czy letni katolik może wymówić się od winy wzgardzenia samym Bogiem? Czy można również wyróżnić moment, w którym wzgarda Bogiem przeradza się w faktyczną nienawiść wobec Niego?

Oby dobry Bóg uchronił nas od tak powszechnej dziś plagi „letniego katolicyzmu”, a jego „wyznawców” jeszcze raz natchnął swoją łaską, aby zawrócili z tej błędnej drogi, która prostą linią prowadzi do piekła.

22 kwi 2022

Czy Archidiecezja Częstochowska promuje grzech?

 


Z pewnością nie trzeba wiele aby odkryć, iż współczesny, modernistyczny kryzys w Kościele przejawia się na wiele sposobów. W obliczu wielkiej migracji ludności związanej z napaścią Rosji na Ukrainę, w naszym kraju możemy zaobserwować, do jak ogromnego zerwania z Tradycją Kościoła prowadzi ów kryzys w zakresie stosunków z chrześcijańskimi wyznaniami niekatolickimi. Aby lepiej to zrozumieć, przyjrzyjmy się pokrótce czym jest i jak było ocenione przez Kościół wyznanie większości Ukraińców (ale też i Rosjan), tj. prawosławie.

Św. bp Józef Sebastian Pelczar opisywał je następująco:

„Odszczepieństwo wschodnie [prawosławie – SC] ma ten sam Skład Apostolski i te same dekrety siedmiu pierwszych soborów powszechnych [co Kościół katolicki], ma kapłaństwo widome, z biskupami jako następcami Apostołów na czele, ma Mszę Św., siedem Sakramentów św., cześć Bogarodzicy i Świętych; nazywa się zaś odszczepieństwem czyli schizmą dlatego, że oderwało się od Stolicy św. Zarazem popadło ono w niektóre błędy dogmatyczne; a mianowicie odrzuciło wiarę w prymat papieża, w pochodzenie Ducha Św. od Ojca i Syna, w czyściec, wreszcie w Niepokalane Poczęcie Najświętszej Maryi Panny i w nieomylność papieża, jako najwyższego mistrza nauki objawionej” („Obrona religii katolickiej”).

Jak widać, prawosławie poza faktem popadnięcia w schizmę, nosi również w sobie – podobnie jak niemal każda schizma – znamiona herezji. Zarówno schizma jak i herezja są zaś poważnymi występkami moralnymi:

„Schizma jest grzechem ciężkim, gdyż rozrywa jedność Kościoła, nakazaną przez Chrystusa Pana. Wewnętrznym węzłem tej jedności jest miłość, a zewnętrznym jej objawem – poddanie się powszechnej głowie. Dlatego też schizma w istocie swej jest grzechem przeciwko miłości, zewnętrzny zaś objaw schizmy jest grzechem przeciwko posłuszeństwu. Ponieważ miłość jest aktem woli, przeto i schizma jest grzechem woli, i tym się różni od herezji, która jest grzechem umysłu” (ks. A. Wyrzykowski, „Podręczna encyklopedia kościelna”).

Co istotne, waga i materia grzechów schizmy oraz herezji są na tyle poważne, iż przylgnięcie do nich stawia człowieka poza Kościołem ustanowionym przez Jezusa Chrystusa (Katechizm katolicki kard. Gasparriego, p. 158).

Papież Pius IX w encyklice „Quanto conficiamur” wyraźnie pouczał o tym, iż przynależność do wspólnot odszczepieńczych jest ogromnym zagrożeniem dla zbawienia wiecznego:

„Jest jednak również bardzo dobrze znanym dogmatem katolickim, że poza Kościołem katolickim nikt nie może być zbawiony, i że ci, którzy uparcie sprzeciwiają się powadze tegoż Kościoła i jego definicjom, i którzy uparcie trwają poza jednością tegoż Kościoła i w odszczepieństwie od następcy świętego Piotra, Biskupa Rzymskiego, któremu Zbawiciel powierzył straż nad winnicą swoją – że ci nie mogą dostąpić zbawiania wiecznego”.

Choć nauka katolicka poucza nas jednocześnie, iż „Dorosły, ochrzczony ważnie, a należący bez swej winy do sekty heretyckiej lub schizmatyckiej może również być zbawiony, jeżeli nie stracił łaski otrzymanej na Chrzcie, a jeżeli ją utracił, odzyska ją poprzez odpowiednią pokutę” (Katechizm kard. Gasparriego), to jednak w świetle przytoczonych wyżej faktów nie ulega najmniejszej wątpliwości, iż dzieje się to nie dzięki, a pomimo trwania w wyznaniu schizmatyckim, które samo w sobie jest wyrazem sprzeciwu wobec woli Bożej, znajduje się poza Kościołem Chrystusowym i tamuje drogę do zbawienia wielu chrześcijanom.

Zwłaszcza w kontekście kategorycznego nauczania papieża Piusa IX o tym, iż schizmatycy „nie mogą dostąpić zbawienia wiecznego”, wydaje się niepodobieństwem, aby hierarchowie Kościoła katolickiego mogli w jakikolwiek sposób promować grzech schizmy. A jednak… Nie dość bowiem, iż wierni nauczaniu posoborowemu zobowiązują polskich kapłanów do udzielenia sakramentów niekatolikom (pisałem o tym tutaj), to posunęli się również – tym razem w oficjalnych materiałach Archidiecezji Częstochowskiej – krok dalej. Archidiecezja Częstochowska wydała bowiem adresowany do przybyszów z Ukrainy plakat, prosząc o rozpowszechnianie go w internecie (co niniejszym czynię) oraz umieszczając w kościelnych gablotach, na którym w jednym szeregu podano informację o możliwości uczestnictwa w nabożeństwach katolickich oraz schizmatyckich-prawosławnych. 


Dla włodarzy Archidiecezji nie ma najwyraźniej żadnego znaczenia, iż w świetle nauczania katolickiego schizma jest stanem grzechu ciężkiego i ogromną przeszkodą w drodze do zbawienia. Trzeba przy tym zaznaczyć, iż fakt, że subiektywnie wielu prawosławnych może pozostawać w stanie schizmy w sposób niezawiniony, w żadnym razie nie wpływa na to, iż katolicy mają utwierdzać ich w tym błędzie, utrudniającym przecież osiągnięcie Nieba! Przeciwnie, obowiązkiem każdego katolika, a tym bardziej hierarchii, jest czynić wszystko co w naszej mocy, aby być narzędziem Pana Jezusa w rozszerzaniu jego nauki i nawracaniu do Kościoła katolickiego wszystkich błądzących. Ciekawe w jaki sposób abp Depo i jego współpracownicy mają zamiar realizować ten obowiązek, kierując do ukraińskich uchodźców (i gorsząc przy okazji swych wiernych) następujący przekaz: „Mamy dla ciebie kilka opcji: obrządek greckokatolicki, obrządek rzymski oraz obrządek prawosławny. Wszystkie dobre! Wybierz którą chcesz!”.

A może, co bardziej prawdopodobne, włodarze Archidiecezji nie postrzegają już prawosławia jako czegoś odrębnego od ich własnego Kościoła, a różnice teologiczne między oboma wyznaniami to dla nich nieistotne spoty z przeszłości. Skoro tak, to trudno mieć pretensje do bp. Depo, iż jego podwładni rozpowszechniają treści zgodne z wyznawaną przez nich wiarą. Problem w tym, iż wiary tej nie sposób już chyba nazwać wiarą katolicką…

Sakramenty dla niekatolików? O wezwaniu biskupów do posługi sakramentalnej dla prawosławnych

 


W związku z przybywaniem do Polski setek tysięcy obywateli Ukrainy, z których duża część jest wyznawcami prawosławia, episkopat Polski wydał dokument w którym przypomina zasady, które obowiązują w Kościele posoborowym względem udzielania Sakramentów niekatolikom.

Biskupi piszą w nim, iż choć „co do zasady, szafarze katoliccy godziwie udzielają sakramentów katolikom”, to jednak w wyjątkowych sytuacjach „katoliccy szafarze mogą udzielić niektórych posług religijnych ochrzczonym niekatolikom, zwłaszcza wiernym prawosławnym, gdyż wierni ci nie mogą pozostawać bez dostępu do źródeł łaski Bożej, jakimi są zwłaszcza sakramenty święte”

Kapłani posoborowi są więc zobowiązani:

- udzielać Sakramentów pokuty, Eucharystii oraz namaszczenia chorych prawosławnym gdy o to poproszą, nawet w sytuacji, gdy mają dostęp do posługi duchownego swojego wyznania,

- ochrzcić dziecko rodziców prawosławnych gdy nie mają możliwości udania się do duchownego prawosławnego,

- za zgodą ordynariusza asystować przy zawieraniu Sakramentu małżeństwa dwojga prawosławnych, sprawować obrzędy pogrzebowe oraz udostępniać im kościoły w celu sprawowania kultu.

W myśl tych zasad z posług w zakresie Sakramentów pokuty, Eucharystii oraz namaszczenia chorych nie są przy tym wyłączeni również protestanci, o ile „w stosunku do tych sakramentów wyrażają wiarę katolicką i są należycie usposobieni”.

Dokument stanowczo zastrzega przy tym, iż posługi sakramentalnej dla niekatolików „nie wolno wykorzystywać do działań, które miałyby znamiona prozelityzmu, czyli niegodziwego nakłaniania do zmiany wyznania”.

Oczywiście zasady te nie są wyłącznie wymysłem polskiego modernistycznego episkopatu, lecz wynikają z obowiązującego obecnie prawa kanonicznego oraz teologii posoborowej. Według jej założeń, Kościół założony przez Jezusa Chrystusa nie jest tożsamy z Kościołem katolickim, lecz składa się z wielu wspólnot chrześcijańskich, różniących się między sobą w wielu punktach doktryny. Choć posoborowa hierarchia ma zapewne nadzieję, iż Kościół katolicki jest najbliżej prawdy Bożej, to jednak – nie mając najwyraźniej co do tego pewności – uważa nawracanie „braci odłączonych” za rzecz niegodziwą i burzącą miłość braterską chrześcijan. Przeciwnie, za swój obowiązek uważa spieszenie z posługą sakramentalną niekatolikom, gdyż jako członkowie Kościoła Chrystusowego mają oni do niej prawo i nie wolno odmawiać im dostępu do łask.

Spotykając się z takim nauczaniem warto zdać sobie sprawę, iż nie ma ono absolutnie nic wspólnego z doktryną Kościoła katolickiego i wyraźnie świadczy o tym, iż Kościół posoborowy, m.in. firmując takie działania, w istocie sam pozbawia się w tym zakresie działania w imieniu Chrystusa, a więc i traci prawo wymagania od nas motywowanego wiarą posłuszeństwa.

Kościół katolicki od wieków nauczał bowiem, iż Kościół założony przez Jezusa Chrystusa jest tożsamy z Kościołem katolickim, o czym pisał ostatni z papieży przed Vaticanum II: 

„Dla określenia i opisania tego prawdziwego Kościoła Chrystusowego, którym jest święty, katolicki, apostolski Kościół Rzymski, nie znajdujemy nic godniejszego, nic wspanialszego, nic wreszcie bardziej Boskiego nad owo miano, które Go zowie: <Mistycznym Ciałem Jezusa Chrystusa>” (Pius XII, „Mystici corporis”).

Jego poprzednik, Pius XI, nauczał natomiast: 

„Bardzo niedorzecznym człowiekiem okazałby się ten, kto by chciał twierdzić, że Ciało Mistyczne Chrystusa może się składać z odrębnych, od siebie oddzielonych członków. Kto więc nie jest z Kościołem złączony, ten nie może być jego członkiem i nie ma łączności z głową – Chrystusem” („Mortalium animos”).

Jest więc rzeczą jasną, iż chrześcijańskie wspólnoty niekatolickie nie są częściami Kościoła Chrystusowego i jako odłączone od Chrystusa – Głowy Kościoła, nie mają prawa do korzystania z dobrodziejstw powierzonych Kościołowi przez Pana Jezusa. Największymi z tych dobrodziejstw, dostępnych na ziemi, są Sakramenty święte, poprzez które spływają na wiernych łaski Boże. Sprawowanie Sakramentów poza Kościołem, co czynią wspólnoty schizmatyckie i w ograniczonym zakresie heretyckie, zawsze było traktowane w Kościele jako zuchwała uzurpacja i przywłaszczanie  tego, co stanowi Jego wyłączną własność.

Kościół katolicki, choć nie wykluczał, iż również we wspólnotach niekatolickich możliwe jest życie w łasce Bożej tych wiernych, którzy mając dobrą wolę są ich członkami w nieświadomości pozostawania poza prawdziwym Kościołem Chrystusa, to jednak wyraźnie zastrzegał, iż Sakramenty święte mogą być szafowane wyłącznie katolikom. Tradycyjne prawo kanoniczne stwierdzało to wprost:

„Sakramentów nie wolno udzielać heretykom i schizmatykom, chociażby błądzili w dobrej wierze, dopóki nie pojednają się z Kościołem (kan. 731 KPK z 1917 r.)” (za I. Grabowski, „Prawo kanoniczne według nowego kodeksu”).

Odpowiadając na pytanie, co potrzeba do godnego przyjmowania Sakramentów św., teologia katolicka w pierwszym punkcie mówi bowiem, iż „Potrzeba tu jest wiara, jak mówi Pismo Św: <Bez wiary niepodobna jest spodobać się Bogu> (Hbr 11,6)” (J. Tylka, „Dogmatyka katolicka”). Heretycy i schizmatycy, jako zaprzeczający objawionym przez Boga prawdom wiary, owej cnoty wiary są jednak pozbawieni: „Czy ktoś, kto jest odłączony od Kościoła, nie odrzuca całej nauki chrześcijańskiej? (…) Jeżeli coś byłoby wyraźnie przekazane przez Boga, a jednak nie zostałoby przyjęte z wiarą, to w ogóle w nic nie wierzyłoby się boską wiarą” (Leon XIII, „Satis cognitum”).

W świetle tego nauczania wyraźnie widać, na jak fałszywym fundamencie opiera się motywacja posoborowych biskupów, którzy zalecają udzielanie Sakramentów niekatolikom twierdząc, iż „nie mogą oni pozostawać bez dostępu do źródeł łaski Bożej”. Istotnie, Kościół powinien robić i do II Soboru Watykańskiego robił wszystko, aby dysydenci nie pozostawali bez dostępu do źródeł łaski Bożej. Rzecz w tym, iż działanie to polegało na ukazywaniu niekatolikom prawdy katolickiej i wzywaniu ich do nawrócenia, gdyż pozostając poza Kościołem Chrystusa narażają się na ogromne ryzyko wiecznego potępienia. Dopiero jako członkowie Kościoła katolickiego mają oni bowiem prawo do korzystania z Sakramentów świętych oraz pewność, iż łaska sakramentalna będzie wobec nich owocna.

Dla modernistycznej hierarchii katolickie nauczanie o Kościele, potrzebie wyznawania prawdziwej wiary oraz obowiązku nawracania heretyków i schizmatyków nie ma jednak najmniejszego znaczenia. Zamiast tego wolą oni, występując przeciw swym podstawowym obowiązkom pasterskim, przestrzegać przed „niegodziwym nakłanianiem do zmiany wyznania” oraz zaczadzeni ekumenizmem enigmatycznie pisać, iż wspólnoty protestanckie „z różnych powodów sprawują tylko niektóre sakramenty”, nie mając nawet odwagi przyznać, iż wynika to wprost z zasad wiary protestanckiej, która odrzuca prawie wszystkie katolickie Sakramenty.

Pamiętając o tym, za czyjego pontyfikatu wydano Kodeks Prawa Kanonicznego aprobujący tak niekatolickie praktyki (1983), módlmy się gorliwie do Boga za Kościół oraz w intencji prawdziwie katolickiego papieża, który odrzuci błędy doby posoborowej i przywróci prawdę katolicką na należne jej w Kościele miejsce.


Ps. Znakomitym uzupełnieniem tego wpisu jest kazanie ks. Jakuba Wawrzyna FSSPX



Co daje katolikowi praktykowanie postu?

 


Gdy zastanawiamy się nad tym, jakie pożytki duchowe daje katolikowi praktykowanie postu, jedną z pierwszych myśli będzie zapewne to, iż zbliża on nas do ideału naśladowania Chrystusa, który to przecież przed rozpoczęciem swojej publicznej działalności surowo pościł przez czterdzieści dni i nocy. I już sam fakt, iż nasz Pan Jezus Chrystus, będąc prawdziwym człowiekiem ale i prawdziwym Bogiem, w taki właśnie sposób dał ludziom przykład życia oddanego Bogu, powinien być dla nas wystarczającą pobudką do gorliwego zachowywania dyscypliny postnej. Nie oznacza to rzecz jasna, iż nie da się wskazać wielu innych ważnych korzyści duchowych, które niesie ze sobą post.

Po pierwsze, post, jako sprawiające pewną uciążliwość dobrowolne pozbawienie się części ze spożywanych codziennie pokarmów (względnie napojów), wydatnie przyczynia się do wzmocnienia woli i pomaga naszemu duchowi panować nad ciałem. Dzięki ćwiczeniu się w pokonywaniu samego siebie w zakresie godziwego przecież dążenia do zaspokajania głodu i pragnienia, nabywamy jednocześnie sił do walki z innymi, sprzeciwiającymi się woli Bożej pożądliwościami zmysłowymi, których w życiu człowieka na ziemi nigdy nie brakuje. Poszczący katolik, który niczym żołnierz na poligonie utrzymuje w karności i zaprawia w trudzie swoje ciało, będzie miał dużo większą szansę zwyciężać w potyczkach duchowych, na które nieuchronnie narażają go zmysły oraz szatan, aniżeli osoba poddana próbie bez wcześniejszego się do niej przygotowania. Co więcej, Pan Jezus powiedział, iż pewne rodzaje złych duchów da się wypędzić tylko modlitwą i postem (Mt 17,20).

Dzięki pomocy w pewnym okiełznaniu popędów zmysłowych, praktykowanie postu ułatwia również człowiekowi skupienie się na rzeczach prawdziwie istotnych, życiu duchowym oraz czyni go otwartym na działanie łaski Bożej. Trudno bowiem choćby myśleć o ochotnym noszeniu własnego krzyża codzienności, do którego wzywa wszystkich Pan Jezus, jeśli nasz umysł jest tak pochłonięty i targany na prawo i lewo doznaniami zmysłowymi, iż wszelka myśl o tym co trudne i nieprzyjemne – choćby byłoby to dla nas pożyteczne – wydaje się przeszkodą nie do pokonania, od której ze wstrętem się odwracamy.

Niezwykle ważnym aspektem chrześcijańskiego postu jest również jego wymiar pokutny. Kościół katolicki uczy, iż za każdy grzech przyjdzie człowiekowi ponieść słuszną karę, która może mieć miejsce jeszcze tutaj na ziemi albo – dla osób umierających w stanie łaski – w czyśćcu. W swym niezgłębionym miłosierdziu Pan Bóg daje jednak codziennie każdemu z nas, póki żyjemy na tym świecie, szansę na dobrowolne zadośćuczynienie za swoje grzechy. Jedną z form takiego właśnie, czynionego z miłości do Boga samoukarania grzesznika jest właśnie post, który ofiarowany w tej intencji z pewnością gładzi wiele kar, i to dużo dotkliwszych aniżeli sam post, należnych nam za popełnione grzechy (1 Krl 21, 17-29). Pamiętając przy tym, iż jednym z grzechów głównych jest nieumiarkowanie w jedzeniu i piciu, warto zbadać przy tym swoje sumienie i zastanowić się, czy jeśli nie ustrzegłem się w życiu również tego grzechu, to czy nie jest godziwym, abym zadośćuczynił za niego właśnie uderzając w obszar, który był mi narzędziem do grzeszenia. Post jest zaś ku temu znakomitym środkiem.

Owoce postu chrześcijańskiego mają przy tym wymiar dużo szerszy aniżeli przebłaganie za własne grzechy. Opierając się choćby na nauczaniu św. Pawła (Kol 1, 24) śmiało możemy bowiem powiedzieć, iż doświadczając swoje ciało postem, katolik staje się uczestnikiem zasług zadośćuczynienia Chrystusowego. W ten sposób dokłada swoją „cegiełkę” do nadobfitego skarbca zasług Chrystusa Pana oraz przyczynia się do wzrostu Mistycznego Ciała Chrystusa, którym jest Kościół katolicki.

Czym właściwie jest post?



Przeżywając okres Wielkiego Postu z reguły mało kiedy zastanawiamy się nad tym, czym w istocie jest post i dlaczego powinien on być stałym elementem chrześcijańskiego życia. Co gorsza, obowiązujący obecnie Kodeks Prawa Kanonicznego wydany przez Jana Pawła II zniósł w Kościele bez mała wszystkie dni postu, co nieuchronnie wpłynęło na zanik wśród duchowieństwa i wiernych poczucia wagi i konieczności zachowania tej praktyki.

Tymczasem post jest niezwykle ważną praktyką w dążeniu ku doskonałości chrześcijańskiej, gdyż stanowi jeden z istotnych przejawów cnoty wstrzemięźliwości, która jako jedna z czterech cnót kardynalnych (obyczajowych) powinna być praktykowana i rozwijana przez całe nasze życie. Bez nabywania „stałej zdolności i skłonności woli do czynienia dobrego a unikania zła”, a tym właśnie wedle Katechizmu katolickiego jest cnota, nie sposób przecież wyobrazić sobie jakiegokolwiek postępu duchowego.

Cnota wstrzemięźliwości jest uzdolnieniem duszy, dzięki któremu z jednej strony poskramiamy niedozwolone skłonności zmysłowe, z drugiej zaś zachowujemy właściwą miarę w używaniu tego co w tej materii jest dozwolone. W odniesieniu do skłonności zmysłowych, które odnoszą się do pożywiania ciała, cnotę wstrzemięźliwości wypełniamy poprzez odnoszącą się do spożywania pokarmów powściągliwość (abstinentia) oraz mającą na względzie używanie napojów trzeźwość (sobrietas).

Istnieją dwa stopnie praktykowania powściągliwości i trzeźwości. Na pierwszym z nich człowiek zachowuje właściwą miarę w spożywaniu pokarmów i napojów, używając ich jedynie jako środka do osiągnięcia celu wyższego, tj. zachowania życia i zdobywania sił do pełnienia obowiązków stanu. Na drugim, wyższym poziomie pełnienia cnót powściągliwości i trzeźwości, człowiek z uwagi na cel nadprzyrodzony dobrowolnie powstrzymuje się od godziwego użycia pokarmów czy napojów. Innymi słowy, idzie on krok dalej, gdyż nie tylko ogranicza się do tego co podstawowe w zakresie zaspokojenia głodu i pragnienia, ale pozbawia się części pokarmów i napojów, których utrata nie zagrażając zdrowiu i życiu organizmu, stanowić będzie jednak odczuwalną niedogodność. Taka właśnie forma praktykowania tych cnót jest nazywana postem (jejunium) we właściwym sensie tego słowa.

Jak nietrudno zauważyć, kompletnym zaprzeczeniem cnót właściwych dla chrześcijańskiego postu jest „kult pełnego brzucha”, czyli tak powszechne dziś przywiązywanie nadmiernej wagi do dobrego jedzenia oraz przeświadczenie, iż podstawowym celem spożywania pokarmów i napojów jest przyjemność. Mimo dobrych chęci tych współczesnych katolików, którzy zwłaszcza w Wielkim Poście często podejmują pewne umartwienia z potraw czy napojów, które najbardziej lubią, stwierdzić również należy, iż umartwienia te, choć jak najbardziej chwalebne, to jednak nie należą do istoty postu, który jest przecież odmówieniem sobie nie tyle tego co lubię, ale pewnej ilości z pokarmu (względnie napoju), która normalnie stanowi podstawę mojego wyżywienia.

Pan nasz Jezus Chrystus powiedział, iż Jego uczniowie po Jego śmierci będą pościć, a nawet stwierdził, iż niektóre rodzaje złych duchów da się odpędzić tylko modlitwą i postem. Pamiętając o tych słowach praktykujmy więc tradycyjną dyscyplinę postną, która – co warto wiedzieć i wziąć pod uwagę w podejmowaniu decyzji o jej przestrzeganiu – do czasów rewolucji Vaticanum II obowiązywała pod sankcją grzechu ciężkiego każdego zdrowego i dorosłego katolika. Jej zasady są klarowne:

1. Przykazanie wstrzymania się od mięsa i zarazem postu (jeden posiłek do syta i dwa skromne rano i wieczorem) obowiązuje w Środę Popielcową, w piątki i soboty Wielkiego Postu, w Suche Dni Wielkiego Postu.
2. Przepis samego tylko postu obowiązuje w pozostałe dni Wielkiego Postu, z wyjątkiem niedziel.

25 lut 2022

Letni katolicy #1 Kim są i w jak wielkim niebezpieczeństwie się znajdują


Mimo tego, że przynależność do Kościoła katolickiego w Polsce deklaruje ok. 90% społeczeństwa, przekonania i praktyka życia dużej części z nich w wielu istotnych punktach zupełnie rozmija się z katolicyzmem. Co gorsza, rzesza letnich katolików z roku na rok systematycznie rośnie.

Poniższy post, będący wstępem do cyklu wpisów poruszających temat obojętności religijnej katolików, jest próbą ukazania problemu oraz wskazania, jak ogromnym zagrożeniem dla zbawienia dusz jest postawa zwana letnim katolicyzmem. Mam nadzieję, iż treści te choćby w minimalnym stopniu mogą przyczynić się do dobra osób, które formalnie będąc katolikami, z jakiś powodów mentalnie znajdują się daleko od Kościoła i nauki katolickiej.

*********

Kim więc właściwie jest letni katolik i co go charakteryzuje? Myślę, iż istotę postawy zwanej umownie letnim katolicyzmem dobrze oddaje poniższy, co prawda fikcyjny, lecz bardzo symptomatyczny w naszych czasach dialog:

- Wierzysz w Boga?
- Oczywiście, że tak. Jestem katolikiem, podobnie jak moi rodzice i dziadkowie.
- A praktykujesz swoją wiarę uczęszczając co niedzielę do kościoła?
- Owszem, czasem, a w duże święta obowiązkowo chodzę do kościoła. Nie uważam jednak, aby dobrym wyznacznikiem mojej wiary było akurat to, czy co niedzielę chodzę na Mszę i ile daję na tacę. Równie dobrze mogę przecież pomodlić się w domu.
- Jaki jest twój pogląd na możliwość dokonywania aborcji?
- To oczywiście nic przyjemnego ani łatwego. Z całą pewnością istnieją jednak sytuacje, w których kobiety powinny mieć prawo wyboru. Nikt nie powinien np. zmuszać je do rodzenia nieuleczalnie chorych czy będących wynikiem gwałtu dzieci.
- A co sądzisz o mieszkaniu razem przed ślubem i używaniu środków antykoncepcyjnych?
- Pytasz serio? Czy w dzisiejszych czasach takie oczywiste kwestie mogą wzbudzać w kimś jeszcze jakieś kontrowersje? Zresztą nie rozumiem jak można sugerować ludziom, że sprawdzanie się przed ślubem jest czymś niemoralnym. Chyba lepiej żeby młodzi zamieszkali wcześniej razem i używali antykoncepcji niż żeby się później rozwodzili lub szukali lekarza, który dokona aborcji niechcianego dziecka?
- A rozwody i powtórne małżeństwa, czy według ciebie są dopuszczalne?
- Kolejne pytanie rodem z średniowiecza… Przecież to jasne, że nikt normalny biorąc ślub nie robi tego z myślą, że za jakiś czas się rozwiedzie. W życiu jednak różnie bywa i są sytuacje, w których rozwód jest konieczny. Aby twierdzić, że młodzi ludzie, którym nie wyszło w małżeństwie, nie mogą się rozwieść i poszukać kogoś innego, trzeba albo nie mieć w sobie cienia wyrozumiałości albo być zaślepionym fanatykiem religijnym.
- Skoro jesteś katolikiem, to dlaczego w tak wielu kwestiach masz całkiem inny pogląd niż głosi twój Kościół?
- Księża są ludźmi tak samo jak ja. Co innego wiara w Boga, a co innego wchodzenie komuś w prywatność i narzucanie swoich przekonań, których samemu i tak się najczęściej nie zachowuje. Najważniejsze żeby być uczciwym w stosunku do siebie i nie krzywdzić innych. Bóg kocha wszystkich ludzi i patrzy na ich serce. Ludzkie ustalenia o które pytałeś nie mają w relacji z Bogiem większego znaczenia.

Jak widać, letni katolik, mimo deklarowanej przynależności do Kościoła katolickiego, w istocie wyznaje swoją własną religię, której głównym źródłem zasad moralnych oraz powinności w stosunku do Boga jest on sam. W religii „letniokatolickiej” nie ma miejsca na rozważania teologiczne czy zaprzątanie sobie głowy pytaniami, które szybko mogłyby doprowadzić do wniosków, na jak kruchym fundamencie opiera się cała ta konstrukcja myślowa. Letni katolik ocenia więc sprawy wiary i moralności niezwykle powierzchownie i opierając się głównie na swych własnych odczuciach i wyobrażeniach. W religii tej Bóg jest w istocie sprowadzony do roli tego, który ma obowiązek pomagać nam w życiu (a przynajmniej nie przeszkadzać), a po śmierci zapewnić zasłużone przecież „miejsce w domu Ojca”.
Dostrzegając wokół ogromną rzeszę ludzi, którzy w większej lub mniejszej mierze hołdują takim właśnie poglądom, wprost zatrważającą jest myśl, w jak ogromnym niebezpieczeństwie znajdują się ich dusze i na jak wielkie ryzyko wiecznego potępienia są oni z własnego wyboru narażeni. Choć deklarują oni bowiem wiarę w Jezusa Chrystusa, to jednak nie chcą tegoż Chrystusa ani znać, ani Jego wskazać słuchać i dostosowywać do nich swojego postępowania.

Pan Jezus nie powiedział jednak, aby ludzie sami i według własnego uznania tworzyli zasady wiary i moralności, lub wybierali z przykazań Bożych akurat to, co im wygodne. Powiedział za to: „Jeśli wytrwacie w nauce mojej, staniecie się prawdziwie uczniami moimi i poznacie prawdę, a prawda was wyzwoli” (Mt 7, 24-25). W innym miejscu rzekł zaś: „A jeśli chcesz wnijść do żywota, zachowuj przykazania” (Mt 19, 17).
Pan Jezus nie głosił również nauki, według której każdy wierny z osobna miałby prawo po swojemu interpretować przykazania. Przeciwnie, zadanie nauczania przekazał swoim Apostołom: „Idąc tedy, nauczajcie wszystkie narody, chrzcząc je w imię Ojca i Syna i Ducha Św., ucząc je chować wszystko, comkolwiek wam przykazał” (Mt 28, 19-20). W stanowczych słowach nakazał nam również posłuszeństwo nauce Kościoła: „Kto was słucha, mnie słucha, a kto wami gardzi, mną gardzi” (Łk 10, 16).
Pan Jezus nie głosił też nigdy, by zbawienie po śmierci było w zasadzie formalnością i należało się praktycznie każdemu. Przeciwnie, ostrzegał, iż „Kto gardzi mną i słów moich nie przyjmuje, ma przeciw sobie sędziego: nauka, którą głoszę, ta go sądzić będzie w dzień ostateczny” (J 12, 48). Św. Paweł przepowiadał zaś, iż „z nieba objawi się Pan Jezus z aniołami swojej potęgi w płomienistym ogniu, wymierzając karę tym, którzy Boga nie uznają i nie są posłuszni Ewangelii Pana naszego Jezusa. Jako karę poniosą oni wieczną zagładę [z dala] od oblicza Pańskiego i od potężnego majestatu Jego” (2 Tes 1, 7-9).

Bardzo ważnym jest przy tym uświadomienie sobie faktu, iż zawinione niezrozumienie czy nieznajomość doktryny i moralności katolickiej nie zwalnia katolika z odpowiedzialności za grzechy popełnione w wyniku tej ignorancji:
„Sumienie może być błędnym albo z winy człowieka, albo też nie z winy człowieka. Z winy człowieka jest wtedy błędnym, gdy błąd dałby się usunąć, jeśliby tylko człowiek dołożył w tym celu należytej pilności. Pod względem sumienia błędnego z winy człowieka służy prawidło: grzeszymy wtedy, gdy idziemy za głosem jego, jako też wtedy, gdy jego głosu nie słuchamy. W pierwszym wypadku grzeszymy, ponieważ nie przezwyciężamy błędu, którybyśmy przezwyciężyć mogli, lecz przeciwnie zachowujemy go i działamy, gdy w nim zostajemy. W drugim przypadku grzeszymy także, ponieważ czynimy to, co się sprzeciwia naszemu sumieniu, a to jest zawsze grzechem” (ks. K. Martin, „Katolicka nauka obyczajów”). 

W Ewangelii wg św. Łukasza (Łk 16, 19-31) znajdujemy przypowieść Pana Jezusa o bogaczu i ubogim Łazarzu. Pan Jezus opisuje w niej, jak bogacz w następstwie swego grzesznego życia trafia do piekła, gdzie cierpiąc niewypowiedziane męki prosi patriarchę Abrahama o to, aby znajdujący się w miejscu spoczynku sprawiedliwych Łazarz przyszedł i zwilżył mu choćby usta. Dowiadując się, iż nie jest to w żaden sposób możliwe, prosi więc o posłanie Łazarza do jego żyjących braci, aby ostrzegł ich przed konsekwencją życia z dala od Boga. Abraham odpowiada mu: „Mają Mojżesza i proroków, niechże ich słuchają”. „Nie, ojcze Abrahamie [mówi bogacz], ale gdyby kto z umarłych przyszedł do nich, będą pokutę czynili”. Wówczas słyszy w odpowiedzi zatrważające słowa: „Jeśli Mojżesza i proroków nie słuchają, choćby też kto z martwych powstał, nie uwierzą”.

Widząc wokół nas tak wielu katolików, którzy mogąc poznać naukę Ewangelii i według niej żyć, z różnych powodów nie chcą tego uczynić, narażając się tym samym na wieczne potępienie, uczyńmy co w naszej mocy, aby i na nich nie wypełniły się ostatnie z przytoczonych słów przypowieści.
Jeśli natomiast słowa te czytasz być może Ty – letni katoliku, zastanów się nad tym, iż życie jest krótkie, a wieczność nie ma końca. Sprawa Twego zbawienia rozgrywa się tu i teraz, a tak naprawdę tylko od Ciebie zależy czy wykorzystasz szansę, którą dał Ci Bóg, czyniąc Cię chrześcijaninem. Po śmierci drugiej szansy nie dostaniemy…

10 lut 2022

Komunia na rękę i Novus Ordo Missae a ochrona partykuł. W odpowiedzi zwolennikom nowinek liturgicznych



Współczesna praktyka udzielania Komunii Św. na rękę, oficjalnie wprowadzona w Kościele po II Soborze Watykańskim jako usankcjonowanie szerzącego się w niektórych krajach nadużycia, od wybuchu tzw. „pandemii” zatacza coraz szersze koła również w Polsce. Jak wszyscy zapewne pamiętamy, dążenie do rozpowszechnienia w Polsce tej praktyki najczęściej nie wypływało ze strony wiernych czy kleru parafialnego, lecz było inspirowane i narzucane przez biskupów. Oni to właśnie z wysokości katedr przekonywali, iż Komunia na rękę nie tylko jest piękną starożytną praktyką Kościoła, ale również zapewniali, iż w niczym nie umniejsza ona – w stosunku do tradycyjnego sposobu rozdawania Ciała Pańskiego – czci Pana Jezusa obecnego w Sakramencie Eucharystii. Czy jednak jest tak w istocie, a zastrzeżenia wobec tej praktyki wynikają jedynie z przesady kościelnych konserwatystów i uprzedzeń wobec nowej liturgii jeszcze bardziej skrajnych tradycjonalistów? Spróbujmy więc odpowiedzieć na to pytanie, skupiając się na jednym bardzo konkretnym aspekcie tego zagadnienia, a mianowicie na kwestii, która z form udzielania Komunii Św. (a mówiąc szerzej, która z liturgii) zapewnia większą ochronę przed przypadkowym znieważeniem Ciała Pańskiego.

Natura chleba

Poruszając ten temat, na początku musimy poczynić pewną ważną uwagę. W rozważaniach o sposobie udzielania Komunii Św. nie powinno bowiem być sprawą sporną ani podlegającą wątpliwości, iż naturą chleba, w tym przeznaczonego do Mszy Św., jest to, iż ma on tendencję do kruszenia się. Choć z pewnością można starać się tę właściwość ograniczać (np. używając dobrej jakości komunikantów i spożywając je w odpowiednim czasie), to jednak nie da się jej zupełnie wyeliminować. Stąd hostie eucharystyczne są narażone, zwłaszcza przy nieostrożnym obchodzeniu się z nimi, na odpadanie od nich drobnych cząstek, tzw. partykuł. 

Aby lepiej uzmysłowić sobie ten, znany z pewnością z autopsji każdemu kapłanowi fakt, warto choćby zapoznać się z przeprowadzonymi w tej mierze doświadczeniami, które w klarowny sposób ukazują, jak wiele małych okruszyn zostaje na powierzchni, na którą położony jest komunikant. Pod tym oraz tym adresem możemy znaleźć odnośniki do tego typu „eksperymentów”. Z jednego z nich pochodzą również poniższe zdjęcia, obrazujące odpadanie partykuł od komunikanta.


Widoczne gołym okiem partykuły pozostałe po położeniu komunikanta na dłoni

Ryzyko upadku partykuł w obu formach udzielania Komunii Św.

Zdając sobie sprawę z właściwości chleba eucharystycznego nie sposób zaprzeczyć temu, iż rozdawanie Komunii Św. na rękę komunikującego stwarza niebagatelnie większe ryzyko odpadnięcia od Hostii partykuł, aniżeli ma to miejsce w przypadku rozdawania Komunii św. do ust. W tradycyjnym sposobie udzielenia Komunii św., gdzie Hostia od momentu wyjęcia jej z cyborium przez kapłana do położenia na języku komunikującego nie ma kontaktu z niczym, prawdopodobieństwo wykruszenia partykuł jest niewielkie. Dodatkowo w „drodze” jaką odbywa Hostia jest ona chroniona poprzez patenę komunijną, która ma zabezpieczać przed przypadkowym upadkiem samą Hostię jak i ewentualne odpadające partykuły. W zasadnie jedynymi sytuacjami, w których podczas udzielania Komunii Św. do ust może dość do wykruszania partykuł i pozostawania ich na innych powierzchniach, jest upadek Ciała Pańskiego mimo zachowania wszystkich przewidzianych w tradycyjnych obrzędach zasad. Są to jednak sytuacje sporadyczne.

W przypadku rozdawania Komunii Św. na rękę ryzyko pozostawiania partykuł na innych powierzchniach jest nawet nie tyle nieporównanie większe, ale wręcz nieuchronne. Nie dość bowiem, iż „droga” Hostii od cyborium do rąk komunikującego nie jest zabezpieczana pateną, to Hostia jest kładziona na jedną rękę, a następnie brana do ust drugą, co siłą rzeczy powoduje, iż okruszyny Chleba eucharystycznego w wyniku sił fizycznych nieuchronnie w dużej ilości przypadków będą odpadać od Hostii. Ktoś zwróci jednak być może uwagę, że to nie problem, wszak istnieją zalecenia Konferencji Episkopatu Polski, iż „zaraz po spożyciu Ciała Pańskiego [wierni] powinni uważnie obejrzeć dłonie oraz zebrać i spożyć ze czcią każdą widoczną okruszynę, która mogła oderwać się od Hostii”. Problem w tym, iż zapis ten jako zupełnie niepraktyczny i oderwany od rzeczywistości najczęściej nie tylko nie jest znany, ale przede wszystkim nie jest w żaden sposób respektowany w praktyce udzielania Komunii na rękę. Praktyka jest bowiem taka, iż wierni przyjmujący Komunię na rękę bardziej aniżeli na oglądaniu swych dłoni koncentrują się na właściwym założeniu maseczki, poprawianiu strojów i zajęciu miejsca w ławce… Oczekiwanie, by właśnie w tym momencie wierny pamiętał i skupiał się na wyszukiwaniu na swych dłoniach partykuł jest nie tylko nakładaniem na wiernych dziwacznego liturgicznego obowiązku, którego spełnienia nie sposób przecież wyegzekwować, ale świadczy również o zupełnym pogubieniu polskich biskupów. Z jednej strony wprowadzają oni bowiem praktykę, która prowadzi do nieposzanowania Ciała Pańskiego, z drugiej zaś próbują zrzucić z siebie odpowiedzialność za konsekwencje Komunii na rękę, mówiąc: „Przecież kazaliśmy wiernym dokładnie oglądać swoje ręce!”. Nieważne, iż w posoborowym Kościele, od dziesiątek lat praktykującym Komunię na rękę, praktycznie nikt tak nie czyni. Nieważne, iż bez cienia wątpliwości bardzo wielu wiernych nie będzie tego przestrzegać. Mimo tego wszystkiego biskupi zdają się wołać: „My umywamy ręce od winy za zbezczeszczanie Eucharystii!”.

Poniższy film ukazuje praktykę udzielania Komunii na rękę w przeciętnej polskiej parafii 
A.D. 2022 (źródło). Doskonale widać na nim jak „wielką” wagę przykładają wierni przyjmujący Komunię na rękę do uważnego oglądania swoich dłoni i zbierania wykruszonych partykuł. Podobne obrazy dostarcza każdy inny dowolny film ukazujący tę praktykę.



Zakres ochrony Eucharystii w tradycyjnym i nowym rycie

Warto w tym miejscu zastanowić się również, czy niebezpieczeństwo niekontrolowanego pozostawania partykuł w przypadkowych miejscach podczas udzielania Komunii Św. na rękę jest tylko pewnym wyłomem w posoborowej liturgii, której przepisy co do zasady należycie zapewniają ochronę Ciała Pańskiego pod postacią chleba, o czym przecież zapewniają jej twórcy od samego początku powstania Nowej Mszy. Już w dwa lata po wprowadzeniu reformy liturgicznej Kongregacja Nauki Wiary wydała bowiem deklarację „O partykułach eucharystycznych”, w której stwierdzano, iż „Rubryki Mszału Rzymskiego Św. Piusa V zawierały bardzo szczegółowe wskazówki, jak zbierać partykuły i oczyszczać korporał, patenę, cyborium, palce celebransa. Institutio Generalis Missalis Romani [Wprowadzenie Ogólne do nowego Mszału (OWMR) - SC] troszczy się tak samo o szacunek należny konsekrowanym fragmentom Hostii, ale upraszcza stare rubryki, aby zachować z nich to, co istotne, co jest konieczne dla uniknięcia jakiegokolwiek braku szacunku”. Spójrzmy więc do jakich skutków prowadzi to uproszczenie i prześledźmy dwa znamienne przykłady.

Upadek Hostii

Jak była o tym mowa przed chwilą, mimo środków mających zabezpieczyć Hostię przed przypadkowym upadkiem, również w tradycyjnej liturgii może dość do sytuacji, gdy takie zdarzenie może mieć miejsce. W takiej sytuacji kapłan jest nie tylko zobowiązany do podniesienia Hostii, ale również jest zobligowany do zabezpieczenia miejsca upadku oraz podjęcia czynności, które wykluczą sytuację, iż wykruszone partykuły będą deptane przez chodzące w tym miejscu osoby. Jest to rozwiązanie wysoce roztropne, gdyż trudno założyć, iż np. podczas udzielania Komunii Św. kapłan, który upuścił Ciało Pańskie, jest w stanie „na szybko” i bez cienia błędu orzec, czy na danej powierzchni znajdują się partykuły. Kościół w takiej sytuacji założył raczej, iż takie partykuły siłą rzeczy muszą się tam znaleźć i udzielił swym kapłanom instrukcji, co należy wówczas uczynić, aby do jednego mającego już miejsce nieszczęścia nie dokładać kolejnego zła.

Dla porównania zobaczmy, co w analogicznej sytuacji ma obowiązek zrobić kapłan odprawiający Nową Mszę: „Jeśli upadnie Hostia lub jakaś jej cząstka, należy ją podnieść z czcią” (OWMR nr 280). Porównując to stwierdzenie z przepisami obowiązującymi w tej mierze w tradycyjnej liturgii trzeba mieć wiele złej woli aby bronić twierdzenia, iż nowa liturgia „troszczy się tak samo o szacunek należny konsekrowanym fragmentom Hostii”. Nie ma tutaj bowiem nawet odrobimy troski o oderwane od Hostii w wyniku upadku partykuły eucharystyczne. Po prostu traktuje się je tak, jakby ich w ogóle tam nie było, albo jak gdyby nie było one już Ciałem Chrystusa.

Zachowania kapłana po konsekracji

Po podobnych wniosków prowadzi również analiza zachowań, do których wezwany jest kapłan po dokonaniu konsekracji eucharystycznej. Otóż w tradycyjnej liturgii po wypowiedzeniu słów przeistoczenia, odkąd trzymany w dłoniach kapłana chleb staje się Ciałem Pana Jezusa, kapłan jest zobowiązany, aż do momentu puryfikacji po Komunii Św., do trzymania złączonych palców dotykających Ciało Pańskie we wszystkich momentach, w których nie mają one styczności z Hostią. W ten sposób liturgia zapobiega sytuacji, w której kapłan odprawiający Mszę Św. mógłby nieopatrznie pozostawić pozostające na jego palcach partykuły (które trudno wszak wówczas zauważyć) na różnych powierzchniach, które do momentu puryfikacji będzie nieuchronnie dotykał.


Złączone palce kapłana odprawiającego Mszę Wszechczasów po konsekracji

A jak to jest w Nowej Mszy? Wprowadzenie Ogóle mówi: „Ilekroć przylgnie do palców jakaś cząstka Hostii, zwłaszcza po łamaniu Chleba i Komunii wiernych, kapłan powinien otrzeć palce nad pateną, a jeśli to konieczne, obmyć je. Ma również zebrać cząstki znajdujące się poza pateną" (OWMR nr 278). Jak widzimy, i w tym wypadku owo uproszczenie rubryk tylko i wyłącznie w deklaracjach ich twórców prowadzi do tych samych skutków co przepisy tradycyjnej liturgii. W odróżnieniu od tradycyjnych przepisów, nowe zasady liturgiczne nie zakładają bowiem, iż partykuły raczej osiądą na palcach kapłana po zetknięciu z Ciałem Pańskim i nie nakładają już na kapłana obligatoryjnego obowiązku zważania na to prawdopodobne ryzyko. W efekcie zaobserwować możemy całą plejadę zachowań kapłanów odprawiających Novus Ordo Missae po dokonaniu konsekracji. I tak jedni po odłożeniu na patenę Hostii będą ocierać palce nad pateną, inni będą wycierać je o puryfikaterz, inni natomiast nie będą w ogóle wykonywać żadnego z tych zachowań, uznając zapewne, iż na ich palcach nie zostały żadne partykuły. Wszystko zaś w świetle przepisów i zgodnie z subiektywnym odczuciem. Czy jednak owo odczucie może być zawsze bezbłędne i nie rodzi ryzyka osadzania gdziekolwiek partykuł, skoro – podobnie jak w przypadku Komunii na rękę – trudno spodziewać się, aby odprawiający Mszę kapłan był w stanie rzetelnie i bez przyglądania się ocenić, czy na jego palcach nie zostały maleńkie okruszyny Chleba eucharystycznego?

Standard NOM. Prymas Polski - abp Polak konsekruje chleb

Odkłada Ciało Pańskie na patenę i kładzie ręce na ołtarzu

Po czym w normalny sposób bierze w ręce kielich (źródło)
   
Pan Jezus nieobecny w partykułach?

W świetle przytoczonych wyżej faktów wydaje się całkiem jasne, iż wedle obiektywnych kryteriów nie tylko praktyka Komunii na rękę, ale cała posoborowa liturgia rodzi dużo większe ryzyko nieposzanowania Ciała Pańskiego aniżeli ma to miejsce podczas udzielania Komunii Św. do ust i innych obrzędów tradycyjnej liturgii katolickiej. Skoro tak, to nieuchronnie rodzi się pytanie, z jakiego powodu reformatorzy liturgiczni wprowadzali i wprowadzają tego rodzaju zmiany, których skutki nie trudno przecież przewidzieć?

Najprościej byłoby odpowiedzieć, iż zapewne nie wierzą oni już w realną obecność Jezusa Chrystusa w sakramencie Eucharystii. Byłoby to jednak zbyt duże uproszczenie, w dodatku nie odpowiadające rzeczywistości, gdyż w oficjalnych dokumentach posoborowego Rzymu nie znajdziemy takiej heretyckiej nauki. Nie oznacza to jednak, iż w wypowiedziach niektórych zwolenników refom w Kościele nie znajdziemy poglądów jeśli nie otwarcie kwestionujących, to bagatelizujących prawdę o transsubstancjacji.

Jak się wydaje, takie bagatelizowanie może zwłaszcza dotyczyć partykuł eucharystycznych, których ze względu na ich drobną postać nie można już rzekomo uważać za postać chleba, a więc i za Ciało Chrystusa. Wychodząc naprzeciw takiej argumentacji, przytoczmy jeden z kanonów XIII sesji Soboru Trydenckiego traktujących o Eucharystii:
„Gdyby ktoś przeczył temu, że w czcigodnym sakramencie Eucharystii pod każdą postacią i w każdej oddzielonej cząstce obecny jest cały Chrystus – niech będzie wyklęty”.
Nauka ta była następnie powielana i wykładana przez szereg teologów katolickich w wielu dziełach z zakresu dogmatyki i sakramentologii, czego przykładami są dwa poniższe cytaty, nie pozostawiające chyba wątpliwości w omawianej kwestii:
„Chrystus jest obecny cały i niepodzielny z Bóstwem i człowieczeństwem pod każdą, choćby najdrobniejszą cząstką każdej z obu postaci. Jak każda okruszyna chleba jest chlebem, a każda kropla wina jest winem, tak każda cząstka konsekrowana jest Ciałem i Krwią Chrystusa. Podobnie jak dusza w człowieku jest w całym ciele i we wszystkich jego członkach, tak i Chrystus jako Bóg-Człowiek jest obecny pod każdą odrobiną obu postaci.” (ks. W. Kalinowski , J. Rychlicki „Dogmatyka katolicka”)
„Nie tylko pod całą postacią hostii konsekrowanej i wina konsekrowanego jest cały Chrystus, ale i pod każdą cząstką postaci chleba i wina (po połamaniu postaci chleba i podzieleniu postaci wina) jest cały Chrystus obecny. Bo Chrystus jest w miejsce chleba i wina, gdyż istota chleba została przemieniona w ciało, a istota wina w Krew Chrystusa. A pod każdą cząstką chleba i wina była cała istota chleba i wina, gdyż i najmniejsza cząstka chleba jest chlebem i najmniejsza cząstka wina jest winem” (ks. M. Sieniatycki „Dogmatyka katolicka”).

Czy więcej znaczy tyle samo oraz kwestia pylenia chleba

Przyznać tutaj jednak należy, iż wśród apologetów Komunii na rękę oraz nowej liturgii dość rzadko, przynajmniej w Polsce, pojawiają się głosy kwestionujące obecność Pana Jezusa w partykułach eucharystycznych. Częściej spotkać się można za to z argumentacją, iż również w tradycyjnej liturgii nie sposób przecież w stu procentach zabezpieczyć wszystkich partykuł przed upadkiem (np. podczas wyjmowania z cyborium), a tym bardziej nie da się niekiedy uniknąć pylenia chleba eucharystycznego, czego efekt w skrajnych przypadkach może być nawet widoczny na ubraniach komunikującego. W istocie – powiedzą oni – skoro w obu przypadkach nie da się w pełni uchronić partykuł przed upadkiem, nie ma więc zasadniczej różnicy między ochroną partykuł w obu rytach i w obu formach komunikowania.

Odpowiadając należy przyznać, iż istotnie, zapewne nie da się w zupełności i w każdym wypadku zabezpieczyć Hostii przed niekontrolowanym odrywaniem się od niej partykuł. Rzecz jednak w tym, iż ryzyko takie da się dużej mierze wyeliminować, co też od wieków czynił Kościół szczegółowo regulując postępowanie kapłana wobec Najświętszych Postaci. Wierząc w to, iż nie chodzi tutaj o ochronę drobinek chleba, lecz o zabezpieczenie czci Ciała Pana Jezusa, Kościół z jednej strony niejako uprzedzająco nakazywał kapłanom zachowania mające zapobiegać nawet niecelowemu znieważaniu Ciała Pańskiego, z drugiej zaś – o czym również była wcześniej mowa – określał szczegółowe zasady postępowania w razie wystąpienia takiej sytuacji. Jednym słowem: Kościół robił wszystko co możliwe, aby z jak największą czcią obchodzić się z Postaciami Eucharystycznymi. Absolutnie nie można zaś tego samego powiedzieć o nowym rycie Mszy. Rezygnacja z wielu przepisów liturgicznych w zakresie ochrony kultu eucharystycznego doprowadziła bowiem do sytuacji, iż ryzyko nieuszanowania Ciała Pańskiego niebotycznie wzrosło, a w wielu przypadkach ewentualność zniewagi Eucharystii jest wręcz wpisana w naturę nowych obrzędów. Gdzie jest więc tutaj analogia? Jak niepomiernie błędnym jest w tym wypadku rozumowanie, iż skoro nie jestem w stanie osiągnąć celu w 100%, to zrezygnuję z środków pozwalających mi go osiągnąć w 99%, a ograniczę się do tego co podstawowe i wystarczające do realizacji 50% celu uznając, iż to przecież wszystko jedno! Nie, w tym wypadku to zdecydowanie nie jest „wszystko jedno”, gdyż chodzi tutaj o „cel” najważniejszy z możliwych, nie ma bowiem na ziemi nic cenniejszego i godnego czci aniżeli Pan Jezus w sakramencie Eucharystii.

Jeśli zaś chodzi o wspomniane pylenie chleba eucharystycznego, to warto w tym miejscu odwołać się do przytoczonego wyżej dokumentu Kongregacji Nauki Wiary o partykułach:
„Przez termin "partykuły" należy rozumieć te fragmenty, które odłączyły się od Hostii po konsekracji. Nie może to być pył ani małe oderwane fragmenty, które mogły znajdować się pomieszane z hostiami jeszcze przed konsekracją [podkr. - SC]. Uczeni autorzy od zawsze stanowczo doradzali kapłanom, aby ich intencja konsekrowania nie dotyczyła drobin nieprzeznaczonych do Komunii i ogólnie do kultu eucharystycznego (por. Cappello, Tractatus canonico-moralis de Sacramentis, Vol. I, 19333, s. 271)”. 
Jak więc jasno widać, pył eucharystyczny znajdujący się w cyborium w czasie konsekracji w istocie nie jest materią sakramentu Eucharystii i nie powinien być źródłem skrupułów w tym względzie. Drugą kwestią jest to, czy nawet jeśli po pewnym czasie część konsekrowanej Hostii uległaby naturalnemu spyleniu, to czy ów pył stanowi nadal materię sakramentalną. Kongregacja Nauki Wiary stwierdza, iż „nie jest możliwe dokładne określenie, od jakiej wielkości możemy i powinniśmy uważać je [partykuły - SC] za postacie sakramentalne”, jednak przytacza św. Tomasza z Akwinu, który dość jednoznacznie stwierdza, iż Ciało i Krew Chrystusa nie ostoi się w postaciach eucharystycznych m.in. „przy takim rozproszkowaniu chleba, bądź też rozlaniu wina, że już nie istnieją ich postacie”

Trzeba również zauważyć, iż wypadek pylenia eucharystycznego chleba, pomijając nawet kwestię momentu jego powstania i tego, czy jest materią sakramentu Eucharystii, jest kwestią zupełnie nieporównywaną wobec widocznych gołym okiem partykuł, które mogą oderwać się od Hostii. O ile bowiem rozrzucaniu partykuł dość łatwo zapobiec, o tyle w wypadku pylenia ochrona przed tym zjawiskiem jest dużo trudniejsza, jeśli nie niemożliwa. Bóg zaś z pewnością nie oczekuje od ludzi rzeczy niewykonalnych, nakazując im jednak czynić wszystko to, w danej sytuacji może przyczynić się do ochrony danego dobra.

Podsumowanie

W dyskusjach dotyczących udzielania Komunii Św. na rękę dość łatwo ulec emocjom i popaść w argumentację opartą nie na obiektywnej ocenie rzeczy lecz na własnych odczuciach, które kompletnie nie wnoszą nic konstruktywnego w dyskusję o rzeczywistym problemie z nią związanym. Można np. dowodzić, iż „to Bóg wymyślił, że przychodzi w chlebie, wiedząc, że chleb tak się kruszy. Gdyby Jezus chciał ochrony drobinek, to przyszedłby w jabłkach albo szynce, albo w czymś innym”. Można też twierdzić, iż „Jezus, wydając się w moje dłonie, nie traktuje ich jako czarne, brudne i niegodne, uruchamiając przy tym licznik sprofanowanych partykuł. Mój Bóg nie brzydzi się moich rąk”. Podobne teorie, które za fasadą ironii i wręcz niesmacznych porównań próbują sprowadzić rzecz do absurdu, są w istocie ucieczką od odpowiedzi na zasadnicze w tej kwestii pytania. Czy wierząc, iż w każdej cząsteczce eucharystycznego chleba jest obecny cały Chrystus, z pełną świadomością mogę pozwolić sobie na zachowania, które doprowadzą do nieposzanowania Ciała Pańskiego? Czy wierząc w realną obecność Pana Jezusa w każdej cząsteczce Eucharystii mogę oddzielać lub przeciwstawiać miłość do Boga trosce o ochronę najmniejszych części Chleba eucharystycznego? Jakim prawem wreszcie przypisuję sobie – wbrew Tradycji Kościoła – prawo do twierdzenia, iż dla Boga nie ma znaczenia nasza troska lub jej brak o jak największą ochronę Najświętszych Postaci?

Zaczynając rozmawiać o Komunii na rękę i czci Najświętszego Sakramentu wyrażonej w liturgii warto więc chyba odłożyć na boku argumenty oparte na emocjach i skupić się na tym co najistotniejsze. Nie chodzi tutaj bowiem o czyjekolwiek odczucia czy zadowolenie, lecz o cześć i szacunek wobec Wcielonego Boga ukrytego nawet w najmniejszej cząsteczce eucharystycznego Chleba.