29 cze 2021

Operacja przeżycia Tradycji. Konsekracje biskupów z 1988 r.

 


Dokładnie 33 lata temu, 30 czerwca 1988 r., abp Marcel Lefebvre wraz z bp. Antonio de Castro Mayerem dokonali, wbrew woli Jana Pawła II, konsekracji na biskupów czterech kapłanów Bractwa Kapłańskiego św. Piusa X.

Jedną z okoliczności, które popchnęły Arcybiskupa do zdecydowania się na ten trudny krok, było spotkanie religii świata w Asyżu. Wówczas to Jan Paweł II m.in. wraz z wyznawcami pogańskich bałwanów, a więc – cytując św. Pawła – demonów (1Kor 10, 20), modlił się o pokój na świecie, a na ołtarzu w rzymskim kościele S. Pietro buddyści modlili się przed figurką Buddy postawioną na ołtarzu. Od tamtego czasu wiele wydarzyło i zmieniło się w Kościele. Katolicy mają bowiem za sobą nie tylko kolejne „Asyże”, ale również takie wydarzenia jak np. całowanie przez papieża z Polski bluźniącego Chrystusowi Koranu czy uczestniczenie przez papieża Franciszka w kulcie pogańskiej bogini Pachamamy. W międzyczasie katolicy mogli zauważyć też m.in., że kierujący ich Kościołem nie widzą już potrzeby nawracania schizmatyków czy wyznawców judaizmu, herezja i cudzołóstwo rzekomo nie są już ciężkimi grzechami wykluczającymi od Stołu Pańskiego, a biskup Rzymu zdaje się przykładać większą wagę do walki z nierównościami społecznymi i globalnym ociepleniem, aniżeli do wzywania wiernych do walki z grzechem i szatanem.

W momencie konsekracji biskupich w 1988 r. wielu widziało w nich akt schizmatycki, który niechybnie doprowadzi do odłączenia od Kościoła wiernych Arcybiskupowi „lefebrystów”. Dziś, po kilkudziesięciu latach od tego wydarzenia, gdy z jednej strony papież Franciszek osobiście udziela jurysdykcji kapłanom Bractwa św. Piusa X, a z drugiej dostrzec możemy wspomniane wyżej aberracje doktrynalne, wzmacniane jawnym występowaniem niektórych Kościołów lokalnych (np. niemieckiego) przeciwko nauce Kościoła w najbardziej podstawowych kwestiach, mówienie o „schizmie abp. Lefebvre” jest co najmniej groteskowe.

Bez cienia przesady możemy za to stwierdzić, iż „operacja przeżycia Tradycji”, jak nazywał akt konsekracji abp Lefebvre, była ważnym i niezbędnym krokiem ku stworzeniu dla katolików na całym świecie życiodajnej duchowej oazy, do której mogą oni zwracać się będąc zagubionymi w duchowej pustyni Kościoła posoborowego. To właśnie dzięki temu, w istocie heroicznemu czynowi abp. Lefebvre, możemy dziś korzystać z posługi setek rozproszonych po całym świecie kapłanów, którzy udzielają ważnych i godnie sprawowanych sakramentów, głoszą nieskażoną herezjami naukę Kościoła oraz bez obawy przed prześladowaniami modernistycznych biskupów przedstawiają wiernym przyczyny i oblicza współczesnego kryzysu w Kościele. Choć wielu zdaje się o tym zapominać, to należy wspomnieć, iż pokłosiem konsekracji biskupich abp. Lefebvre jest również istnienie wielu spośród podlegających Rzymowi zgromadzeń kapłańskich, sprawujących tradycyjną liturgię i starających się w miarę możliwości przekazywać wiernym tradycyjną naukę Kościoła. Nie od rzeczy będzie również zadanie retorycznego pytania, czy bez konsekracji biskupich i bez istnienia Bractwa Kapłańskiego św. Piusa X mogłoby dojść do, przynajmniej teoretycznego, uwolnienia przez papieża Benedykta XVI możliwości sprawowania przez wszystkich kapłanów Kościoła katolickiego Mszy Św. w odwiecznym rycie rzymskim…

Ktoś mógłby jednak stwierdzić, iż los Kościoła jest przecież w rękach Boga i zachowanie Tradycji w Kościele mogło odbyć się bez wzbudzającego tak duże kontrowersje i podział wydarzenia. Z pewnością mogło. Czy jednak widząc, jak wiele pięknych owoców przynosi i jak coraz szersze kręgi zatacza posługa wiernych Tradycji kapłanów, nie mamy prawa sądzić, iż to właśnie konsekracje z 1988 r. były ręką Boga, który w ten sposób pragnął zachować w swym Kościele prawdziwą wiarę w obliczu być może największego w jego dziejach kryzysu.

Dziękując Bogu za posługę abp. Lefebvre i bp. de Castro Mayera módlmy się, aby jak najszybciej ziściły się słowa, które abp Lefebvre wypowiedział podczas konsekracji biskupów w Ecône:

„(…) za kilka lat, kiedy, tego nie wiem, tylko najukochańszy Bóg zna liczbę lat, które muszą upłynąć do dnia, kiedy Tradycja w Rzymie z powrotem uzyska swoje prawa, zostaniemy objęci ramionami przez autorytety rzymskie, które będą nam dziękować za to, że zachowaliśmy prawdziwą wiarę w seminariach, w rodzinach, we wspólnotach, w naszych krajach, w klasztorach, w domach zakonnych ku większej chwale Boga i ku zbawieniu dusz”.


Czy Papież ma prawo zakazać Mszy Św. Wszechczasów?



W ostatnim czasie pojawiły się pogłoski o tym, iż Watykan planuje wprowadzenie ponownego, daleko posuniętego ograniczenia możliwości sprawowania Mszy Św. Wszechczasów.

Wobec takich informacji warto przypominać nauczanie katolickich teologów, którzy wyraźnie dowodzą, iż zakazywanie sprawowania tradycyjnej liturgii i próba narzucenia sprotestantyzowanego i nie opartego na Tradycji rytu posoborowego, są w istocie działaniami bezprawnymi, które nie mogą wiązać w sumieniu katolików.

Jednym z tego typu, niezwykle cennych tekstów, jest artykuł ks. Pawła Kramera, opublikowany po polsku w czasopiśmie „Zawsze wierni”. Poniżej zamieszczam jego fragment, zachęcając do lektury całości (link poniżej) tego ważnego głosu w obronie autentycznie katolickiego kultu.

„Obecnie jednak wielu biskupów nalega, by kapłani i wierni z pokorą i posłuszeństwem przyjęli ów nowy ryt, ponieważ – jak twierdzą – zostało to nakazane przez Rzym. Jeśli upieramy się przy pozostaniu przy starym rycie, zarzuca się nam, że nie jesteśmy lojalnymi katolikami. Istnieje jednak nauczanie Ojców i Doktorów Kościoła, wedle którego mamy obowiązek trzymania się tradycyjnej liturgii Kościoła. Jak widzieliśmy, również jeden z najwybitniejszych następców św. Piotra wyjaśniał, iż gdyby papież ośmielił się dokonać takich zmian, nie powinno się okazywać mu w tym posłuszeństwa.”


Całość dostępna pod adresem:
https://www.piusx.org.pl/zawsze_wierni/artykul/1039
 

22 cze 2021

Obowiązki chrześcijańskie a rozwodnicy?

 


Jednym z największych problemów społecznych dotykających współczesną Polskę jest bez wątpienia ogromna fala rozwodów. Według danych GUS, w 2020 r. 145 tysiącom zawartych małżeństw towarzyszyło ponad 51 tysięcy rozwodów (35,3%). Obserwując te zatrważające dane, często słusznie wskazuje się na katastrofalne skutki rozwodów dla psychiki i rozwoju dzieci pochodzących z rozbitych rodzin. W tym miejscu chciałbym jednak zwrócić uwagę na inny fatalny skutek rozwodów.

Rozmawiając z rozwodnikami zauważyć bowiem można, iż podjęcie decyzji o zerwaniu na gruncie cywilnym ich małżeństwa staje się często również tragicznym „przekroczeniem Rubikonu” w ich życiu duchowym. Nagle okazuje się wówczas, iż nawet ci z nich, który do tej pory starali się w jakimś stopniu wypełniać swoje obowiązki religijne, bardzo szybko uważają się za zupełnie od nich zwolnionych, twierdząc przy tym, że przecież ich to już nie dotyczy.

Skutki takiego myślenia są łatwe do przewidzenia. Najpierw ktoś wmówi sobie, iż nie musi już, a przynajmniej nie w takim stopniu jak dotychczas, wypełniać podstawowych obowiązków katolika (np. powstrzymywanie się od mięsa w piątki, coniedzielny udział we Mszy Św.). W ślad za tym nieuchronnie pójdzie w parze ograniczenie życia modlitewnego na co dzień. To skutkować będzie z kolei tym, iż osoba taka coraz rzadziej podnosząc myśli ku Niebu, coraz częściej spoglądać będzie na ziemię, szukając kogoś kto zapełni pustkę w jej życiu. I w ten oto sposób w wielu przypadkach, mimo początkowych deklaracji o tym, że po rozwodzie nie zwiąże się już z nikim innym, raczej po krótszym niż dłuższym czasie widzimy taką osobę u boku nowego „partnera/partnerki” lub tzw. drugiego męża czy żony.

Zastanawiające jest przy tym, co może leżeć u źródła takich postaw i tak szybkiej degradacji duchowej? Nie pomylę się chyba jeśli napiszę, iż częstokroć stoi za tym wypieranie z myśli faktu, że małżeństwo i wierność małżeńska to nie tylko i nie tyle sprawa między małżonkami, czy między małżonkami a wspólnotą Kościoła, ale przede wszystkim jest to sakramentalne zobowiązanie, które składamy przed Najwyższym Bogiem. Nasz Pan Jezus Chrystus nauczał przecież wyraźnie:
„(…) opuści człowiek ojca swego i matkę i złączy się ze swoją żoną, i będą oboje jednym ciałem. A tak już nie są dwoje, lecz jedno ciało. Co więc Bóg złączył, tego człowiek niech nie rozdziela! (…) Kto oddala żonę swoją, a bierze inną, popełnia cudzołóstwo względem niej. I jeśli żona opuści swego męża, a wyjdzie za innego, popełnia cudzołóstwo” (Mk 10, 7-12).

W żadnym stopniu nie jest więc tak, jak sądzą niektórzy, iż wzięcie rozwodu jest wprawdzie postępowaniem „nie po kościelnemu”, jednak jest to zwłaszcza sprawa między małżonkami, którzy mają prawo do takiej decyzji. Przeciwnie, w świetle nauki Pana Jezusa żaden małżonek nie ma prawa zerwać swojego, z natury nierozerwalnego małżeństwa, podobnie zresztą jak żaden człowiek nie ma prawa (choć ma możliwość) grzeszyć. Podobnie nie jest również tak, aby powzięcie decyzji o rozwodzie uprawniało człowieka do wyłamywania się z kolejnych obowiązków chrześcijańskich, jak gdyby odnosiły się one ludzkich relacji, obyczajów czy uczestnictwa w grupie z której mam prawo się wypisać, gdy przestaję czuć się w niej komfortowo. Skoro bowiem w ludzkich relacjach nikt nie ośmieliłby się twierdzić, iż brak posłuszeństwa woli rodziców w jednym, uprawnia dziecko do lekceważenia ich woli w innych punktach, o ileż bardziej niedorzecznym jest utrzymywanie, że będąc nieposłusznym woli Bożej w jednym aspekcie, obojętnym jest to, czy zachowam wierność swemu Stwórcy i Panu w pozostałych.

Czy jednak – mógłby zapytać ktoś, kto jest już „po rozwodzie” – starania o życie chrześcijańskie nie są dla mnie i tak bezcelowe? Wszak w wyniku różnych okoliczności życiowych znajduję się w trudnej sytuacji, nie żyję już z mężem/żoną i trudno przypuszczać, aby kiedykolwiek to się zmieniło. Cóż mam w tej sytuacji uczynić? 

Mimo skomplikowanej materii tego zagadnienia odpowiedź na tę wątpliwość wydaje się bardzo prosta: pamiętać o tym, że ciągle mam męża/żonę oraz starać się żyć w czystości i łasce Bożej. Żaden sąd ludzki nie jest w stanie bowiem rozerwać chrześcijańskiego węzła małżeńskiego, a z drugiej strony nie ma na świecie takiego błędu, którego skutkiem byłoby popadnięcie w taki grzech, którego Bóg nie odpuści temu, kto go z serca żałuje i pragnie z niego powstać.
Czy życie w takim stanie będzie życiem łatwym? Z pewnością nie. Czymże jednak są, przecież kiedyś przemijające i nierzadko będące skutkiem naszych błędów, samotność i cierpienie wobec wiecznych konsekwencji dla tych, którzy uporczywie wyłamują się spod prawa Bożego:

„Czyż nie wiecie, że niesprawiedliwi nie posiądą królestwa Bożego? Nie łudźcie się! Ani rozpustnicy, ani bałwochwalcy, ani cudzołożnicy, ani rozwięźli, ani mężczyźni współżyjący z sobą, ani złodzieje, ani chciwi, ani pijacy, ani oszczercy, ani zdziercy nie odziedziczą królestwa Bożego” (1Kor 9-10).

3 cze 2021

Dlaczego jest to profanacja?

 

W dniu dzisiejszym Kościół katolicki obchodzi wielkie i wspaniałe święto Najświętszego Ciała Chrystusa, potocznie nazywane Bożym Ciałem. Analogiczne święto, pod zmienioną nazwą święta Najświętszego Ciała i Krwi Chrystusa, jest również obchodzone w liturgii posoborowej. Zostawiając na boku tę różnicę można by wyrazić radość, że wszyscy mieniący się katolikami uroczyście wspominamy największy dar, jaki pozostawił swemu Kościołowi Pan Jezus, czyli tajemnicę Eucharystii.

Obserwując jednak to, w jaki sposób od wielu już lat, a w polskim Kościele zwłaszcza od zeszłego roku, bezczeszczony jest Najświętszy Sakrament, można doświadczyć pewnego dysonansu. Czy nie jest bowiem hipokryzją obchodzenie przez struktury Kościoła posoborowego tego święta, skoro na co dzień zezwalają one na tak niegodną i prowadzącą do świętokradztwa praktykę, jak udzielanie Komunii Św. na rękę?

Znając argumenty współczesnych apologetów Komunii na rękę można przypuszczać, iż broniąc jej stwierdziliby oni m.in., iż taka forma udzielania Eucharystii nie jest praktyką naganną, gdyż profanacją byłoby np. doprowadzenie do nieopatrznego rozrzucenia komunikantów, a więc widzialnych postaci Eucharystycznych. W przypadku udzielania Komunii Św. na rękę wiernego – powiedzą oni – do niczego takiego jednak nie dochodzi. Komunikat zostaje bowiem z szacunkiem złożony na dłoń wiernego, który powinien go od razu ze czcią spożyć. 

Spotykając się z takimi argumentami z pewnością warto znać dwa poniższe fakty i w razie potrzeby podzielić się nimi z osobami, które często w dobrej wierze i w zaufaniu strukturom kościelnym nie widzą nic nagannego w praktykowaniu Komunii na rękę. 

Fakt 1.
Jako katolicy jesteśmy zobowiązani wierzyć, iż każda, nawet najmniejsza cząstka eucharystycznego Chleba, jest prawdziwym Ciałem Naszego Pana Jezusa Chrystusa. Z drugiej strony nieuniknionym jest, iż podczas udzielania Komunii Św. na ręce komunikującego wiele małych, lecz WIDOCZNYCH GOŁYM OKIEM cząstek Ciała Pańskiego pozostaje na dłoniach osoby przyjmującej Komunię Św.
Fakt ten został wielokrotnie stwierdzony, również na podstawie prostych doświadczeń, które każdy chętny we własnym zakresie jest w stanie przeprowadzić. Opis kilku z takich badań można znaleźć TUTAJ i TUTAJ

Skoro tak właśnie jest, to wypada zapytać, co dzieje się z owymi cząstkami po spożyciu głównego komunikanta? Czy zostają skrzętnie zebrane lub w inny sposób zabezpieczone przed upadkiem i profanacją? Rzecz jasna nikt obecnie tak nie postępuje. W wyniku tego upadają one na ziemię lub pozostają na innych przedmiotach, których akurat dotykał komunikujący. Czy wobec tego Komunia udziela na rękę prowadzi czy też nie prowadzi do znieważania Ciała Pańskiego?

Fakt 2.
Aby wykazać, iż powyższe rozumowanie nie jest tylko wymysłem przeczulonych na to co nowe tradycjonalistów, ale ma oparcie w sięgającej setek lat wstecz praktyce liturgicznej Kościoła, wystarczy przywołać jeden szczegół. Otóż warto pamiętać o tym, iż w tradycyjnej liturgii rzymskiej od momentu przeistoczenia kapłan trzyma złączone palce obu rąk, którymi dotykał wcześniej Ciała Pańskiego (pisałem o tym TUTAJ). 

Wypada więc zapytać w jakim celu Kościół Święty nakazywałby przez długie wieki swym kapłanom zachowywanie tej, utrudniającej przecież odprawianie Mszy Św. praktyki, jeśli nieistotnym byłoby to, co stanie się z maleńkimi cząsteczkami Ciała Pana Jezusa, które w wyniku dotyku odrywają się od głównego komunikanta? Czy wolno nam więc dziś w jakikolwiek sposób  brać udział lub uwiarygadniać (choćby przez sam udział w liturgii) tę, zupełnie sprzeczną z wiarą w realną obecność Chrystusa w Eucharystii, praktykę?

Tantum ergo Sacramentum, veneremur cernui!
Przed tak wielkim Sakramentem, upadajmy wszyscy wraz!

Asperges me... Wymowa i piękno niedzielnej aspersji




Ważnym i pięknym obrzędem poprzedzającym każdej niedzieli uroczystą Mszę Świętą w tradycyjnym rycie rzymskim jest aspersja, czyli pokropienie wiernych wodą święconą.

Encyklopedia Kościelna ks. Michała Nowodworskiego w takich słowach opisuje symbolikę i skutki stosowania wody święconej:
„Woda święcona w zwykłym tego słowa rozumieniu jest używana z przymieszką soli. Opiera się to na fakcie zapisanym w Drugiej Księdze Królewskiej (2, 19-22) gdzie czytamy, że Elizeusz wrzuceniem soli uzdrowił wody w Jerycho, a oznacza to duchowe oczyszczenie wiernych. I tak woda oczyszcza z brudu, sól usuwa zgniliznę; woda użyźnia, sól zachowuje od zepsucia. Stąd  woda i sól pomieszane ze sobą, poświęcone i rozpryśnięte na wiernych wskazują im, by wodą łez, czyli żalu, duszę od brudów grzechowych oczyścili, a solą bojaźni Bożej zgniliznę złości usunęli oraz by prosili Boga o wodę łask dla użyźnienia w nich cnót i o sól mądrości celem ich zachowania od zepsucia. (…)
Dwoma głównymi skutkami [używania] wody święconej są moc odpędzania napaści szatańskich i sprowadzenie obecności Ducha Świętego. Nadto ma ona jeszcze moc: oddalania zła, którego zły duch jest sprawcą, pomagania w chorobach, gładzenia grzechów powszednich i kar za nie, a przez to ułatwianie wzbudzania w nas żalu doskonałego”.

Pokropieniu wiernych wodą święconą towarzyszy (poza okresem wielkanocnym) śpiew antyfony rozpoczynającej się od łacińskich słów „Asperges me”. W tłumaczeniu na język polski jej tekst brzmi następująco:

„Pokropisz mnie Panie, hyzopem, a będę oczyszczony, obmyjesz mnie, a będę nad śnieg wybielony.
Zmiłuj się nade mną, Boże, według wielkiego miłosierdzia Twego.
Chwała Ojcu i Synowi, i Duchowi Świętemu. Jak była na początku, teraz i zawsze i na wieki wieków. Amen.”

Pierwsze zdanie tej antyfony zaczerpnięte jest z Psalmu 51 (50). Wymieniony w nim hyzop to rosnąca w Ziemi Świętej roślina, której zgodnie z prawem mojżeszowym używali kapłani żydowscy podczas obrzędu oczyszczania chorych na trąd (Kpł 14, 3-9).

Pamiętając o tym, jakie  skutki sprowadza na nas używanie z wiarą wody święconej, nietrudno  domyśleć się dlaczego Kościół Święty wybrał właśnie fragment tego psalmu do swojego obrzędu aspersji. Przyjmując pokropienie wodą święconą i śpiewając słowa tej antyfony prosimy Boga, aby oczyścił nasze dusze z „trądu” duchowego, którym jest grzech i jego skutki.
Po odśpiewaniu antyfony kapłan na przemian z wiernymi wzywa miłosierdzia Bożego i prosi Boga o wysłuchanie, po czym odmawia przepiękną modlitwę:
„Wysłuchaj nas, Panie Święty, Ojcze wszechmogący, wieczny Boże. Racz posłać Anioła swego z nieba, aby nas strzegł, wspierał, otaczał opieką, nawiedzał i bronił wszystkich przebywających w tym domu. Przez Chrystusa Pana naszego.”

Aspersja, choć nie jest częścią Mszy Świętej, to jednak stanowi do niej tak wzniosłe i wzruszające przygotowanie, iż już samo uczestnictwo w tym obrzędzie pozwala sobie uświadomić, w sprawowaniu jak wielkiej Tajemnicy będziemy za chwilę uczestniczyć. Wszystko tchnie tutaj nadprzyrodzonością, wielkim uszanowaniem Pana Boga i uznaniem naszej niegodności wobec majestatu Bożego. Aspersja daje nam przy tym również wielką nadzieję: miłosierdzie Pana Boga i pomoc, którą z łaski Bożej otrzymujemy od Aniołów.
W katolickiej aspersji nie ma nic przyziemnego, nie ma w niej miejsca na radosne, pustosłowne powitania i wzajemnie podziękowania za to, że zgromadziliśmy się w domu Bożym. Uczestnictwo w aspersji daje nam coś o wiele głębszego: pomoc w godnym uczestnictwie w Ofierze Mszy Świętej i wielką duchową radość wynikającą z faktu, iż choć grzeszni, to jednak jako członkowie Kościoła Chrystusowego możemy podążać ścieżką, która prowadzi do życia wiecznego.

Ps. Z przebiegiem obrzędu aspersji można zapoznać się m.in. TUTAJ

Wielkie problemy współczesności a franciszkanie

 


Mijając klasztor ojców Franciszkanów w Radomsku natknąć się można na umieszczoną na płocie klasztornym zwyczajową tablicę z godzinami nabożeństw. Co ciekawe, na tej samej tablicy zapoznać się możemy z zasadami tzw. „ekologii po katolicku”.

I tak, ojcowie Franciszkanie chcą nas zachęcić m.in. do: „ochrony dzikiego życia”, zmniejszenia zużycia surowców, rezygnacji ze zbędnych zakupów, oszczędzania energii i wody, segregacji odpadów, sprzeciwu wobec GMO i emisji szkodliwych gazów, ochrony praw zwierząt oraz wspierania rozwoju odnawialnych źródeł energii.

Punkty te, osadzone w osnowie religijnej, mają stanowić „chrześcijańską odpowiedź na wielkie problemy współczesności”.

Czy nie jest jednak zastanawiające i dziwne, iż w czasach, gdy duża część polskiego społeczeństwa jest zupełnie obojętna religijnie, a wśród większości ludzi jako tako związanych z Kościołem panuje wszechobecna ignorancja religijna, duchowni trwonią swą energię w obronie wspomnianych wyżej wartości? Na cóż zda się bowiem walka o czystą planetę i prawa zwierząt w momencie, gdy w najważniejszej dla Kościoła walce – walce o ludzkie dusze i ich zbawienie, współczesny Kościół tak często przegrywa walkę ze światem. O czym bowiem świadczą takie, powszechne dziś wśród ochrzczonych zjawiska, jak np.: luźne podchodzenie do obowiązku święcenia niedzieli, niezachowywanie złagodzonych do granic możliwości przepisów postnych, akceptacja konkubinatów i rozwodów czy też zupełne lekceważenie katolickiej etyki seksualnej (w tym używanie środków antykoncepcyjnych)? Czy przypadkiem nie o tym, iż katolicy w swym ogóle zupełnie zatracili świadomość tego, czym jest grzech, postrzegając jako grzeszne co najwyżej tylko te czyny, które polegają na wyrządzeniu jakiejś poważnej krzywdy bliźniemu? Ilu z nich faktycznie ma świadomość tego, iż istotą grzechu jest nieposłuszeństwo prawu Bożemu, niezależnie czy odnosi się ono do relacji międzyludzkich (np. kradzież), czy też traktuje wprost o naszych obowiązkach względem Stwórcy (np. świętowanie dni świętych). Czy to nie tego typu zjawiska powinny być dla duszpasterzy największym problemem współczesności?

Módlmy się za kapłanów Kościoła i powierzone im dusze, aby i na nas wszystkich nie wypełniły się słowa Pana Jezusa: „To są ślepi przewodnicy ślepych. Lecz jeśli ślepy ślepego prowadzi, obaj w dół wpadną.” (Mt 15,14).

Zwiedzeni

 


Rezydujący w Grzechyni ksiądz Piotr Natanek jest w polskim Kościele postacią nie tylko dobrze znaną, ale i wzbudzającą skrajnie różne opinie. Dla jednych jest on kapłanem bezkompromisowo podążającym za głosem Chrystusa, który za pozostanie wiernym Jego orędziu i obnażanie grzechów hierarchii kościelnej, jest od lat przez tę hierarchię niesłusznie prześladowany. Dla drugich działalność ks. Natanka jest wysoce szkodliwa, gdyż opierając się w dużej mierze na rzekomych wizjach związanej z nim osoby, serwuje on swoim wiernym eklektyczną i nie opartą na autorytecie kościelnym mieszaninę poglądów teologicznych i praktyk liturgicznych. Inni stwierdzą z kolei, iż choć w duszpasterstwie ks. Natanka istotnie można dostrzec pewne błędy, to jednak z uwagi na fakt, iż piętnuje on wiele przejawów kryzysu w Kościele i stara się odwoływać do Tradycji, nie powinno się go nadmiernie krytykować.

W niniejszym wpisie nie mam zamiaru podejmować się próby całościowej oceny działalności ks. Natanka. Chcę za to poruszyć kwestię jednego z praktykowanych przez niego obrzędów, który mi osobiście dał wystarczający obraz tego, na jakich podstawach opiera się duszpasterstwo ks. Natanka     i pomógł ocenić, czy mam w tym wypadku do czynienia z kapłanem wiernym Tradycji katolickiej.

Obrzędem o którym mowa jest tzw. „chrzest dzieci nienarodzonych”. W trakcie tej ceremonii ks. Natanek, w towarzystwie wiernych i „rodziców chrzestnych” nienarodzonych dzieci (których ciał rzecz jasna tam nie ma) dokonuje aktu ich „chrztu”, wymieniając – tak jak w przypadku udzielania sakramentu Chrztu Św. -  ich imiona i wymawiając słowa „Ja ciebie chrzczę w imię Ojca i Syna i Ducha Św.”. Co istotne, wymawiając słowa formuły chrzcielnej, kapłan również używa wody, polewając nią jednak… powietrze i wlewając ją do przeznaczonego do tego naczynia (link do jednego z takich obrzędów w komentarzu). W ten sposób – jak stanowczo twierdzi ks. Natanek – dzieci nienarodzone zostają uwolnione od zmazy grzechu pierworodnego i dostępują radości świętych w Niebie. Choć tego typu deklaracje ks. Natanka zdają się sugerować, iż podziela on – w odróżnieniu od nauczania współczesnych modernistów - wiarę Kościoła katolickiego w absolutną konieczność sakramentu Chrztu do zbawienia, to jednak wypada przy tym zapytać, czy praktykowany przez niego obrzęd ma cokolwiek wspólnego z praktyką Kościoła?

Odpowiedź jest tutaj dość jasna i oczywista. Nie trzeba bowiem być wybitnym znawcą katolickiej sakramentologii aby wykazać, że podobny obrzęd nie ma nic wspólnego z udzieleniem Chrztu Świętego i siłą rzeczy nie może przynosić wynikających z niego łask sakramentalnych. Wystarczy sięgnąć do jakiejkolwiek uznanej pozycji traktującej o katolickich sakramentach aby dowiedzieć się, iż sakramenty święte, w tym Chrzest Św., mogą być szafowane wyłącznie osobom żywym (w razie wątpliwości sakramentu udziela się warunkowo). Do podstawowej wiedzy w tej kwestii należy również to, iż bliższą materią (a więc czymś koniecznym do ważności) sakramentu Chrztu jest obmycie wodą naturalną ciała człowieka. Skoro więc „chrzest dzieci nienarodzonych” praktykowany m. in. przez ks. Natanka nie spełnia tych dwóch , najbardziej elementarnych wymogów ważnego sprawowania sakramentu Chrztu Św. (nie ma osoby żywej, nie ma polania ciała), to jasnym jest, iż nie tylko nie gładzi on grzechu pierworodnego, ale jako symulowanie sprawowania sakramentu jest praktyką niegodziwą, błędną i wprowadzającą w błąd wiernych.

„Chrzest dzieci nienarodzonych” praktykowany przez ks. Natanka nie ma również nic wspólnego ze znanym i praktykowanym w pewnych sytuacjach w Kościele obrzędem mogącym nosić tę samą nazwę, w terminologii kościelnej zwanym chrztem „in utero matris” (w łonie matki). Ta, zapomniana dziś forma udzielania sakramentu Chrztu Św. polegała ona na tym, iż w razie dużego prawdopodobieństwa, iż przed urodzeniem dziecko umrze, dopuszczalne było sakramentalne obmycie wodą ciała nienarodzonego dziecka, znajdującego się w łonie kobiety za pomocą specjalnej strzykawki.
Praktykując „duchowy chrzest nienarodzonych” ks. Natanek przekonuje wiernych, iż jest to obrzęd rzekomo zatwierdzony przez Kościół, gdyż posiada on książkę zawierającą tę ceremonię, która uzyskała imprimatur jednego z modernistycznych biskupów. Zakładając, iż ks. Natanek faktycznie nie ma podstawowej wiedzy teologicznej aby ocenić samą ceremonię i nie wie o tym, jak mało warte są imprimatur wydawane przez pogrążone w błędach modernizmu kurie biskupie, można by zrzucić jego działania na karb ignorancji i uznać, że są formą błędnego, ale być może nie tak niebezpiecznego kościelnego dziwactwa. Ksiądz Natanek idzie jednak wiele dalej.

Otóż, uzasadniając potrzebę „chrztu nienarodzonych”, ksiądz z Grzechyni dowodzi również, iż został on potwierdzony przez samego Pana Jezusa, gdyż takie słowa rzekomo podyktował On związanej z ks. Natankiem „wizjonerce”. Gdyby założyć, iż owe wizje są prawdziwymi objawieniami, oznaczałoby to, iż przez 2000 lat Kościół katolicki ogromnie błądził, nauczając ludzi o niemożności zbawienia dzieci zmarłych bez chrztu (i związanej z tym kwestii limbusa), a jednocześnie nie stosując prostego środka do ich uświęcenia! Wiara katolicka poucza nas jednak, iż omyłka taka nie jest możliwa, gdyż u swego zarania Kościół otrzymał wszelkie niezbędne środki do uświęcania ludzi, z których przez wieki korzystał i których strzegł. Innych po prostu nie ma, a sugerowanie wiernym czegoś przeciwnego pod płaszczykiem prywatnych objawień jest jedynie najlepszym dowodem na to, iż owe wizje z całą pewnością nie pochodzą od Boga, a my jako wierni katolicy powinniśmy stronić od kapłanów promujących takie fałszywe orędzia.

Czy to są nasi "kumple"?

 


Dla osoby uczęszczającej na tradycyjną katolicką liturgię i przyzwyczajonej do słuchania nauk sprawujących ją kapłanów, jest czymś naturalnym, iż mówiąc o Boskim Założycielu Kościoła czy Osobach, które odegrały kluczową rolę w jego rozwoju, wyrażają się oni zawsze z najwyższym szacunkiem i używając odpowiednich, przysługujących im tytułów. Jak wielkim szokiem dla takiej osoby może być z kolei zetknięcie się ze sposobem wyrażania się o tych samych postaciach szeregu kapłanów wychowanych w posoborowym duchu i sprawujących nową Mszę.

I tak, używając przykładu, wielu z nich mówiąc o wcielonym Synu Bożym najczęściej będzie określać Go mianem „Jezusa” w miejsce wyrażeń „Pan Jezus” lub pięknego „Nasz Pan Jezus Chrystus”. Tradycyjne wyrażenia „Matka Boża” czy „Najświętsza Maryja Panna” we współczesnym kaznodziejstwie częstokroć wypierane są przez samo imię „Maryja”. Bardzo uderzające jest również, trącące protestantyzmem, określanie autorów pism Nowego Testamentu samym imieniem , bez tradycyjnego dodatku „Apostoł” czy „Święty” (np. „W ewangelii Jana czytamy…” zamiast „W ewangelii Św. Jana czytamy…”).

Nie chcąc wyciągać zbyt daleko posuniętych wniosków z tego zjawiska i wdawać się w dywagacje na temat źródeł takiej zmiany, warto pokrótce zastanowić się jakie owoce może ona ze sobą przynieść..

Jednym z kanonów dobrego wychowania w naszej kulturze jest bez wątpienia używanie zwrotów grzecznościowych. Ich stosowanie wynika nie tylko z szacunku, jakim darzymy daną osobę, ale nawet ma miejsce w sytuacji, kiedy o ten szacunek trudno, a chcemy uznać np. jej wiek czy stanowisko przez nią zajmowane. Skoro więc zasady te są nie tylko znane, ale w praktyce stosowane przez ogromną większość ludzi we wzajemnych stosunkach, to z jakiego powodu należałoby robić wyłom od tej zasady w odniesieniu do samego Boskiego Mistrza i najbliższych Mu Osób, które zasługują na nasze uznanie nieporównanie więcej niż wszyscy inni ludzie? Czy takie, w istocie nonszalanckie wyrażanie się o Panu Jezusie, Jego Najświętszej Matce i Apostołach, nie niesie choćby ryzyka, że w oczach wątpiących pogłębimy wrażenie, że osoby o których mówimy są tylko jednymi z wielu w dziejach nauczycieli moralności, których naukę można, choć nie trzeba przyjmować?

Nie należy przy tym zapominać, że używanie wyrażeń podkreślających godność danej osoby ma również ważny walor wychowawczy. Naprawdę trudno zakładać, aby wyrażanie się o Panu Jezusie i świętych Pańskich „per ty” w jakikolwiek sposób pomogło młodym katolikom w wykreowaniu w ich umyśle prawdziwego obrazu Boga, któremu jesteśmy winni miłość i bezwarunkowe posłuszeństwo. Można raczej domniemywać, iż taki sposób wyrażania się, nierzadko okraszony językiem rodem ze slangu ulicznego, sprawi prędzej, że młody człowiek nabierze zbyt poufałego stosunku do Boga i zacznie postrzegać Pana Jezusa jako swego rodzaju kolegę.  Takie traktowanie Pana Jezusa nigdy nie zbliży jednak duszy do Boga. Sprawi ono co najwyżej, iż – jeśli w ogóle osoba ta nie straci wiary – to zacznie tworzyć w swym umyśle obraz własnego „Jezusa”, odpowiadającego jej myśleniu i pobłażliwego dla jej grzechów. Skoro jest on bowiem moim „kumplem”, to siłą rzeczy powinien szanować mój sposób myślenia, pomagać i pocieszać w trudnościach, a w razie potrzeby służyć dobrą radą. Jednego czego nie powinien i nie może czynić, to rozkazywać mi. Taki Jezus w rzeczywistości jednak nie istnieje.
 
Nasz Pan Jezus Chrystus jako nasz Stwórca i Odkupiciel ma prawo wymagać i rzeczywiście wymaga od nas najwyższej miłości, poszanowania i posłuszeństwa. Cała historia Kościoła, przepełniona działalnością świętych, misjonarzy i tysięcy duszpasterzy dowodzi, iż wcale nie trzeba czynić z Pana Jezusa „dobrego kolegi”, aby przekonać o tej prawdzie ludzi i skutecznie prowadzić ich do Boga. W swym ogóle pragną oni bowiem aby traktować ich poważnie i o sprawach istotnych mówić z należną powagą. Oby w porę zrozumieli to posoborowi duszpasterze, którzy próbując „oferować Jezusa” coraz bardziej spoganiałym wiernym, nierzadko nie dojrzą nawet reakcji w postaci odwrócenia głowy i powiedzenia „Dziękuję, to mnie nie interesuje”... 

Pytanie o posłuszeństwo Kościołowi

 


„Święty Ireneusz I papież (402-416) w liście do Decencyusza biskupa (…) nagania tych duchownych, którzy lekceważą podania apostołów i przy sprawowaniu najświętszej ofiary, ze zgorszeniem wiernych, zaprowadzają swoje własne wymysły, nie mające żadnej podstawy. Nareszcie dodaje: „któż nie wie, że co przez książęcia apostołów podane zostało rzymskiemu Kościołowi i do dziś jest strzeżone, powinno być od wszystkich zachowane i nie może być zastąpione tym, co albo powagi nie ma, albo skądinąd początek bierze”. Podobnież i święty Wigiliusz papież (540-555), w liście do Profutura biskupa (…) schodząc do liturgii powiada, że jej zmieniać nigdy nie wolno, przynajmniej w kanonie, bo z podania apostolskiego pochodzi.”*


Tak przez wieki papieże, w tym wypadku święci papieże, postrzegali wprowadzanie nowinek liturgicznych nie mających oparcia w Tradycji. Tymczasem po upływie prawie 2000 lat od śmierci św. Piotra, Paweł VI oznajmił katolikom, że liturgię nie tylko można ale i należy zmienić. Następnie ten sam papież w praktyce wyrzucił do kosza "pozbawiony wszelkiego błędu" (Sobór Trydencki) Kanon rzymski i wprowadził w jego miejsce ze względów ekumenicznych modlitwę (II modlitwa eucharystyczna), o której można powiedzieć wiele, jednak z pewnością nie to, że wyraża katolicką doktrynę eucharystyczną.

W związku z tym rodzi się pytanie o to, kto okazuje nieposłuszeństwo Kościołowi?
Katolicy pozostający wierni tradycyjnej liturgii rzymskiej i odmawiający prawowierności rytowi stworzonemu za pontyfikatu Pawła VI, czy też hierarchia posoborowa, która nie bacząc na Tradycję Kościoła próbowała narzucić katolikom ryt Mszy możliwy do zaakceptowania przez protestantów?


*Cytat za: ks. A. Nojszewski, „Liturgia rzymska”, Warszawa 1914, s. 13-14