12 gru 2021

"Chata". Czy jest to film o chrześcijańskim sensie cierpienia?

 


Dla prawie każdego człowieka przychodzi w pewnym etapie życia czas, w którym musi on zmierzyć się z nieubłaganie nasuwającym się pytaniem o to, dlaczego na naszym świecie istnieje zło i to nieraz w najbardziej odrażającej postaci. Dla chrześcijan częstokroć pytanie to potęguje rozterka, w jaki sposób pogodzić opatrzność Bożą nad każdym człowiekiem oraz takie atrybuty Boga jak Jego absolutną dobroć, miłość i sprawiedliwość ze złem i nieszczęściami, które dotykają niekiedy osoby całkiem niewinne i bezbronne. Wobec tych niełatwych przecież pytań wielu katolików, być może pozbawionych na etapie katechizacji wystarczająco jasnych pouczeń w tej materii, szuka w różnych miejscach „na własną rękę” odpowiedzi na te pytania, lub – co gorsza – zupełnie rezygnuje z próby zmierzenia się z tą kwestią, narażając przez to na szwank swoją wiarę w chwilach trudności.

W ostatnim czasie dane mi było obejrzeć wypuszczony na ekrany w 2017 r. film „Chata” w reżyserii Stuarta Hazeldine’a, będący ekranizacją powieści Williama P. Younga pod tym samym tytułem. I choć nie wiem czy taka właśnie intencja przyświecała twórcom tego filmu, to wydaje się, iż dla niejednego z widzów może być on pewnym „światłem w tunelu” w poszukiwaniu sensu cierpienia w życiu chrześcijanina. Czy jednak starając się spojrzeć na zawarte w nim treści z perspektywy katolickiej mogę stwierdzić, iż wyjaśnienie tego problemu ukazane w „Chacie” jest satysfakcjonujące i możliwe do przyjęcia?

Początek „Chaty” wprowadza nas w życie szczęśliwej rodziny amerykańskich pobożnych protestantów. Mimo tego, iż szybko dowiadujemy się, że główny bohater filmu i głowa rodziny Mackenzie ma za sobą tragiczne dzieciństwo, to jednak, jak się wydaje, posiada on na tyle silne przekonania, iż potrafi skutecznie przekazywać swym dzieciom wiarę w „Tatę” (bo tak nazywają Boga członkowie rodziny) oraz być dla nich podporą w szukaniu odpowiedzi na niełatwe dylematy egzystencjalne i religijne. Pewnego dnia w życiu rodziny Phillipsów dochodzi jednak do tragedii. Oto bowiem na biwaku, na który Mack wybrał się wraz z trójką swoich dzieci, zostaje porwana, a następnie zamordowana przez seryjnego mordercę jego kilkuletnia córka. Po tym zdarzeniu Mackenzie, obwiniając się o śmierć dziecka i nie mogąc pogodzić się z tą straszną zbrodnią, popada w głęboki kryzys duchowy, wynikający – jak się później okaże – z utraty wiary w dobroć Boga, który choć może, to jednak nie zapobiega tak strasznym zdarzeniom. W takich to okolicznościach Mackenzie znajduje pewnego dnia w skrzynce na listy prośbę o przybycie do leśnej chaty, w której została zamordowana jego córka, której adresatem jest „Tata”. Nie wiedząc kto jest rzeczywistym adresatem tego listu, nie bez obawy postanawia samotnie wybrać się na miejsce zbrodni. Ku swojemu zdziwieniu, spotyka tam bliskowschodniej urody mężczyznę, który prowadzi go do tajemniczego miejsca, w którym okazuje się, iż ów mężczyzna to Jezus Chrystus, a miejsce do którego przybyli to dom Boga, w którym Syn Boży zamieszkuje z ukazanymi pod postacią kobiet Bogiem Ojcem – „Tatą” oraz Duchem Świętym. Mimo tego, że wizyta w „chacie Boga” okazuje się być ostatecznie jedynie snem walczącego o przeżycie po wypadku samochodowym w drodze do leśnej chaty bohatera, to jednak w jej wyniku dokonuje się jego duchowa przemiana. Mackenzie, dobrowolnie opuszczając po kilku dniach przedsionek raju, jest zupełnie pogodzony z Bogiem i w pełni akceptuje ciężki los, który był jego udziałem.

W jaki więc sposób „Bóg” sprawił, iż Mackenzie pogodził się ze śmiercią córki i przestał obwiniać za to Pana Boga? Ukazaną w tym zakresie narrację filmu można sprowadzić do kilku punktów. Po pierwsze, „Tata” wykazuje zrozpaczonemu bohaterowi, iż to nie od Boga pochodzi zło na świecie i jest ono dla Boga nie mniej bolesne aniżeli dla ludzi go osobiście doświadczających. Po drugie, Bóg cierpliwie znosi zło na świecie, towarzysząc przy tym w bólu wszystkim cierpiącym, gdyż nie chce łamać ludzkiej wolnej woli, która może również niestety skłonić się ku wyborowi zła. Czyni zaś tak dlatego, iż tylko w wyniku wolnego wyboru można prawdziwie pokochać Pana Boga i poznać Jego miłość do ludzi. Po trzecie wreszcie, życie wieczne w raju jest tak niewyobrażalnym szczęściem, iż prowadząca do niego nawet najbardziej okrutna i niesprawiedliwa śmierć, wydaje się być tylko bramą, po której sforsowaniu wszelkie temu towarzyszące trudy i bóle zupełnie bledną i zanikają.

Patrząc na to w tak ogólnym zarysie wydawać by się więc mogło, iż treści prezentowane w tym filmie dobrze wpisują się w katolicką naukę o pochodzeniu zła, wolnej woli człowieka i szczęściu wiecznym w Niebie, a ekranizacja ta istotnie może być pomocą w szukaniu chrześcijańskiej odpowiedzi na sens cierpienia. Gdy jednak bliżej przyjrzymy się treściom przemycanym w tym filmie, to szybko okaże się, iż poza nie wzbudzającymi kontrowersji elementami, zawiera on szereg treści, ale też przemilczeń,, które nie tylko czynią promowaną w nim naukę zupełnie obcą teologii katolickiej, ale i ukazują fałszywy obraz Boga, nie mający nic wspólnego z wiedzą o Stwórcy, którą przekazuje Pismo Święte.
Bóg ukazany w „Chacie” jest bowiem Bogiem, który będąc pełnym współczucia i miłości w stosunku do ludzi, zupełnie odżegnuje się od ich sądzenia i ewentualnego karania. W jednej ze scen filmu Mackenzie z rozmowie „Tatą” stwierdza, iż w momencie gdy ludzie czynią coś złego włącza się gniew Boga, który karze następnie tych, którzy sprawiają mu zawód. W odpowiedzi „Tata” z dozą zdziwienia mówi, iż nie wie o czym on mówi, po czym stwierdza: „nie muszę nikogo karać, grzech jest sam w sobie karą”. Rzecz jednak w tym, iż taki Bóg, choć z pewnością byłby bardzo „wygodny” z punktu widzenia ludzi, w rzeczywistości nie istnieje. Jak pisze bowiem św. Paweł w Liście do Rzymian, Bóg „odda każdemu według uczynków jego; tym, którzy przez wytrwanie w dobrem chwały, czci i nieskazitelności szukają – żywot wieczny, a tym, którzy się przeciwstawiają i nie uznają prawdy, ale wierzą nieprawości – gniew i oburzenie” (Rz 2, 6-8).

W przytoczonej scenie wyraźnie zarysowuje się również zupełne bagatelizowanie grzechu, którzy rzekomo sam w sobie miałby być karą dla tych, którzy go popełniają. Zostawiając na boku absurdalność takiego stwierdzenia (w jaki sposób np. dla czerpiącego perwersyjną przyjemność gwałciciela ta właśnie przyjemność miałaby być dla niego karą), bardziej istotne jest tutaj podkreślenie, iż istotą grzechu jest nie tyle wyrządzanie krzywdy samemu sobie albo bliźnim, ale obraza majestatu Bożego. Najdobitniejszym tego dowodem jest fakt, iż skutkiem jednego grzechu nieposłuszeństwa Adama i Ewy było zamknięcie przed ludźmi bram Nieba, które po wiekach otworzyć mogła dopiera ofiara Boga-Człowieka Jezusa Chrystusa. Widz „Chaty” nie uświadczy jednak choćby cienia tej biblijnej nauki. W zamian otrzyma za to karykaturalną wizję sądu Bożego, w której bohater filmu ma na chwilę zająć miejsce Boga i wybrać które z dwójki jego żyjących dzieci ma zostać potępione. Sąd Boga nad człowiekiem w rzeczywistości to jednak nie „rosyjska ruletka”, lecz moment, w którym zdamy przed Bogiem rachunek z tego czy do ostatniego tchnienia dochowaliśmy Mu wierności. Jeśli zachowamy łaskę Bożą, staniemy po prawicy Bożej. Jeśli zaś nawet będąc ochrzczonymi będziemy „żyć po swojemu”, wybierając z nauki Bożej to co nam wygodne, czy też oceniać 
co jest grzechem a co nim nie jest, sąd nad nami będzie z pewnością nieubłagany. 

Oglądając „Chatę” można również odnieść wrażenie, iż celowe pozbawianie w nim Boga roli sędziego człowieka oraz sprowadzanie do absurdu samego momentu sądu, wynika z przeświadczenia o tym, iż każdy człowiek będzie zbawiony. Ku takiemu właśnie wnioskowi wyraźnie ukierunkowują myśli widza takie sceny filmu jak usprawiedliwianie przez „Tatę” nawet największych zbrodniarzy czy wizja niebiańskiej „trzody Bożej”, z której wyłania się okrutny za życia ojciec bohatera. Choć faktem jest, iż to tylko Bóg zna całkiem serce człowieka i tylko On zna wszystkie okoliczności mogące wpływać na ciężar winy grzesznika, to jednak ukazanie Boga w całym filmie tylko z perspektywy wybaczającego i usprawiedliwiającego „Taty”, któremu obce jest karanie, jest obrazem wypaczonym i po prostu fałszywym. Nie można za to powiedzieć, aby narracja ta była w „Chacie” niekonsekwentna. Okazuje się bowiem, iż skoro Bóg nikogo nie karze a wszyscy i tak wszyscy będą zbawieni, to dla „Taty” nie ma większego znaczenia ani to, jaką religię ludzie wyznają na ziemi, ani też czy podejmują się zadania własnego uświęcenia. Filmowy Jezus mówi bowiem w pewnym momencie do Macka, który pyta go o sens chrześcijańskiej pracy nad sobą: „Nie jestem dokładnie, jak to nazywasz, chrześcijaninem. Nie ważne jak ich [innych wierzących ludzi] nazywasz, chcę tylko widzieć jak odmienia ich „Tata” gdy czują się naprawdę kochani”. Aby przekonać się jak zakłamany jest to obraz Pana Jezusa, przytoczmy Jego własne słowa, które wyrzekł do Apostołów odchodząc do Nieba: „Idźcie na cały świat i głoście Ewangelię wszelkiemu stworzeniu!  Kto uwierzy i przyjmie chrzest, będzie zbawiony; a kto nie uwierzy, będzie potępiony” (Mk16, 15-16).

Gdybym więc po obejrzeniu tego filmu miał odpowiedzieć na pytanie, czy „Chata” jest dobrą propozycją dla chrześcijanina poszukującego odpowiedzi na pytanie o sens cierpienia, to z całą pewnością odpowiedź ta byłaby negatywna. Film w istocie nie tłumaczy bowiem sensu cierpienia na ziemi. Skoro bowiem – co wielokrotnie podkreśla narracja filmu – cierpienie nie jest karą za grzechy, a nawet najwięksi zbrodniarze są w istocie bezwolni w popełnianiu swoich czynów (np. rzekomo będąc całkiem zdeterminowani do nich wychowaniem), to wciąż pozostaje otwarte pytanie o to, dlaczego Bóg dopuszcza cierpienie i grzech. Mimo kilkakrotnie podkreślanych w filmie słów, iż „Tata” nie chce mieć ludzi za niewolników lecz za przyjaciół, to jednak de facto zaprzeczając wolnej woli w podejmowaniu ludzkich wyborów oraz braku konkretnych oczekiwań w stosunku do ludzi, Bóg ukazany w „Chacie” jawi się co najwyżej jako nierzadko nieznany towarzysz ludzkiej niedoli, która jest (nie wiedzieć czemu) immanentną częścią życia na ziemi. Jeśli dodamy do tego ewidentne sprzeczne z Pismem Świętym cechy filmowego „Taty”, to okazuje się, iż poza kilkoma chwilami wzruszenia film ów może być co najwyżej źródłem pocieszenia i nadziei ale głównie dla tych, którzy wybierając z nauki Pana Jezusa to co im wygodne, tworzą obraz Boga dostosowany po swoich poglądów, grzechów i słabości, łudząc się przy tym, iż samo poczucie „bycia w porządku” wystarczy do tego, aby osiągnąć zbawienie.



********************

Zainteresowanych problematyką sensu cierpienia w życiu chrześcijanina  zapraszam również do lektury poniższego tekstu, umieszczonego wcześniej na tym blogu:

"Wszystko będzie dobrze!" Ale czy na pewno?



2 gru 2021

Adwent. Czym był od wieków a czym jest obecnie?

 


Czwarta niedziela przed uroczystością Bożego Narodzenia jest w Kościele rzymskokatolickim nie tylko początkiem nowego roku liturgicznego, ale również zapoczątkowuje trwający cztery tygodnie okres Adwentu.

Wymowa Adwentu

Już sama nazwa pierwszego okresu w roku liturgicznym, pochodząca od łacińskiego słowa „adventus”, tj. „przyjście”, wyraźnie wskazuje na cel, ku któremu pragnie zwrócić nasze myśli w tym czasie Kościół święty. Celem tym jest zaś ujmowane w kilku wymiarach przyjście Syna Bożego, do którego to ma nas właśnie należycie przygotować okres Adwentu.

Pierwszy aspekt Adwentu to przygotowanie się do uroczystości Bożego Narodzenia, a więc pamiątki przyjścia na świat Syna Bożego. Dziś jest to szczególnie ważne, gdyż żyjąc dwa tysiące lat po narodzeniu Pana Jezusa i otwarciu dzięki Jego Męce zamkniętych od czasów Adama i Ewy bram Nieba, dość łatwo zatracić nam świadomość jak wielką łaską jest to, iż żyjemy w czasach Nowego Przymierza i jesteśmy członkami Kościoła Chrystusowego. Tak wiele narodów i pokoleń przed narodzeniem Pana Jezusa żyło przecież w zupełnej niewiedzy o jedynym Bogu, a nawet ci, wśród których przechowywana była prawdziwa wiara (Izrael), żyli jakby we mgle, z utęsknieniem wyczekując przyjścia na świat Zbawiciela. Liturgia Adwentu z ciągłym wołaniem, na wzór proroków Starego Testamentu, „veni” – „przyjdź”, wzywa nas do rozważania wielkości tajemnicy Wcielenia i dziękczynienia za ten niewysłowiony Boży dar, bez którego nie mogłoby się dokonać odkupienie ludzkości.

Drugie przyjście Pana Jezusa, do którego ma nas przygotować Adwent, to ukazanie się w chwale Syna Bożego podczas dnia Sądu Ostatecznego. „Albowiem jak błyskawica zabłyśnie od wschodu, a widna jest aż na zachodzie, tak będzie i przyjście Syna Człowieczego (…) Czuwajcież tedy, bo nie wiecie, o której godzinie przybędzie Pan wasz” (Mt 24, 27,42). Owo czuwanie i gotowość na przyjście Pana Jezusa to z kolei nic innego jak życie w stanie łaski uświęcającej, bez której posiadania nie jest możliwe osiągnięcie życia wiecznego w Królestwie Bożym. Do symboliki z powyższego cytatu nawiązują odprawiane w Adwencie przed świtem Msze Św. o Matce Bożej, tzw. Roraty. W czasach I Rzeczpospolitej istniał zwyczaj, iż król, a po nim przedstawiciele wszystkich stanów społecznych, zapalali kolejno siedem świec na ołtarzu, wypowiadając przy tym zdanie „Gotów jestem na sąd Boży”.

Trzecie przyjście Pana Jezusa, ku któremu zwraca nasze myśli czas Adwentu, to przyjście Pana Jezusa do naszych serc w Komunii Świętej. Aby mogło mieć ono jednak miejsce i prowadzić do uświęcenia, serce człowieka musi być wpierw oczyszczone z grzechu i zapalone miłością do Boga. Temu mają z kolei służyć praktyki, do których w tym czasie wzywa swe dzieci Kościół święty. Pierwszy z nich to modlitwa, która w Adwencie powinna być szczególnie pogłębiona, do czego doskonałą okazję dostarczają choćby Msze roratnie czy adwentowe dni skupienia. Adwent z uwagi na swój cel ma przy tym wyraźny pokutny charakter. Czy bowiem myśląc o tym, iż Chrystus przyszedł na świat właśnie po to, aby przez swą mękę odkupić również mnie z moich grzechów, a także pamiętając o nieuchronności stanięcia za jakiś czas przed majestatem Sprawiedliwego, nie nasuwa nam się samorzutnie myśl o tym, jak wiele jeszcze powinniśmy w naszym życiu odpokutować? Doskonale rozumie to Kościół katolicki, który w swej tradycyjnej dyscyplinie zakazuje w Adwencie organizowania hucznych zabaw oraz wyznacza dni postu (dawniej były to środy i soboty, obecnie Suche Dni) oraz usilnie zachęca do odbywania w tym czasie spowiedzi. Liturgicznymi wyrazami Adwentu jako czasu pokuty są filetowy kolor szat liturgicznych, ograniczenie radosnego śpiewu Gloria oraz powściągliwość w używania organów i ozdób w liturgii.

Historia Adwentu

Pierwsze wzmianki o istnieniu praktyk adwentowych sięgają IV w. i pochodzą z Hiszpanii i Galii. Był on wówczas na tych terenach czasem pokutnym, mającym przygotować wiernych na święto Epifanii, a od V w. Bożego Narodzenia. W tych wiekach okres Adwentu przypadał na nieco inne terminy aniżeli dzisiaj. Synod z Saragossy (388 r.) ustalał jego czas na okres od 17 XII do 6 I, zaś synody galijskie określały jego bieg od początku grudnia, a nawet od wspomnienia św. Marcina, czyli od 11 XI. W następnych stuleciach praktyki adwentowe zaczynano niekiedy nawet dużo wcześniej (np. od święta Podwyższenia Krzyża Św., czyli 14 IX), jednak z reguły były to praktyki zakonne. W Kościele rzymskim okres przygotowania do świąt Bożego Narodzenia, obejmujący około dwóch tygodni, zaczęto obchodzić najprawdopodobniej dopiero od VI w. W późniejszych latach Adwent obejmował w Rzymie najpierw 4 niedziele (od papieża Grzegorza Wielkiego), później 5 niedziel przed Boży Narodzeniem, by od XI w. już na stałe zamykać się w 4 niedzielach.
W kościele rzymskim Adwent początkowo nie nosił charakteru pokutnego. Gdy jednak w VIII w. Kościoły galijskie przyjmowały za swoją liturgię rzymską, nadały obecnemu w niej Adwentowi – praktykowany wcześniej u siebie – charakter pokutny. Obyczaj ten dotarł stamtąd do Rzymu, skąd najpierw przez opactwo w Cluny, a następnie dzięki franciszkanom, od XIII zadomowił się w całym Kościele zachodnim.

Adwent w Kościele posoborowym

Z powyższego wiemy więc, iż Adwent od wieków jest dla katolików nie tylko czasem wyczekiwania na święta Bożego Narodzenia, ale – co równie ważne – czasem skupienia się i pokuty. Zapytajmy jednak czy współcześnie okres Adwentu jest tym samym w tzw. Kościele posoborowym? Otóż nie trzeba wiele aby przekonać się, iż wbrew pozorom tradycyjny katolicki Adwent jest czymś zasadniczo różnym od obchodzonego na nowej liturgii okresu o tej samej nazwie. Posoborowi teologowie podkreślają wprawdzie, iż Adwent „ma nie tylko przygotować wiernych na uroczystości Bożego Narodzenia, ale powinien mieć również wydźwięk eschatologiczny i skłaniać wiernych do wybiegania myślą w przyszłość, kiedy Syn Boży, uwielbiony, przyjdzie po raz drugi”. Od razu dodają jednak, iż „Oczekiwanie na podwójne przyjście Chrystusa rodzi radość, gdyż jest oczekiwaniem na rzeczywiste przyjście Pana uobecniające się w liturgii. Dlatego też adwent jest nie tyle czasem pokuty, ile raczej czasem pobożnego i radosnego oczekiwania. Opuszczanie Gloria nie jest wyrazem pokuty, jak w wielkim poście, lecz znakiem czekania na nowe zabrzmienie hymnu anielskiego śpiewanego w noc narodzenia Jezusa” (Encyklopedia katolicka KUL).
Logiczną konsekwencją takiego ujęcia Adwentu jest choćby zezwolenie przez Kościół, również Polsce, na udział katolików w hucznych zabawach w okresie Adwentu, czy też zupełne zrezygnowanie z narzucania wiernym obowiązkowych praktyk postnych w Adwencie.

Nie chcąc snuć w tym momencie rozważań nad tym, jak takie ujęcie Adwentu doskonale wpisuje się w diametralnie różne od tradycyjnego spojrzenie Kościoła posoborowego na grzech, potrzebę zadośćuczynienia za grzechy i groźbę wiecznej zguby, zwrócę uwagę na jedną tylko rzecz. Czy nie jest czymś dziwnym i niezrozumiałym, że współcześnie, gdy – przypadkiem czy nie przypadkiem – właśnie w okresie przypadającym na Adwent, ludzie najmocniej w całym roku atakowani są zewsząd zgiełkiem, hałasem i podsycanym do granic możliwości konsumpcjonizmem, Kościół – przypadkiem czy nie przypadkiem – niejako wpisuje się w cały ten klimat. Kościół posoborowy w tym czasie nie każe już bowiem pamiętać o pokucie oraz opłakiwaniu w ciszy swojego serca win, które nieodpokutowane sprawią, iż nie będziemy gotowi na przyjście Pana. Pomijając ten aspekt zachęca za to wiernych do radosnego wyczekiwania na przyjście Chrystusa. Co znamienne, porzucając ponad tysiącletnią własną tradycję liturgiczną, czyni to w momencie, gdy tak wielu katolików zatraca się w „radościach” które oferuje im wrzaskliwy świat, zupełnie oddając się od Pana Boga. 

Tymczasem przyjście Pana Jezusa będzie wydarzeniem radosnym jak żadne inne, ale tylko i wyłącznie dla tych, którzy pozostali mu wierni: „Wtedy rzecze Król tym, którzy będą po prawicy Jego: Pójdźcie, błogosławieni Ojca mego, posiądźcie królestwo, zgotowane wam od założenia świata (…) Wtedy rzecze i tym, którzy po lewicy będą: Idźcie ode mnie, przeklęci, w ogień wieczny, który zgotowany jest diabłu i aniołom jego (…) I pójdą ci na mękę wieczną, a sprawiedliwi do żywota wiecznego” (Mt 25, 34,41,46).

16 lis 2021

Jan Nepomucen. Zapomniany "przydrożny" Święty

 



„Boże, który dzięki niezłomnemu zachowaniu przez św. Jana tajemnicy spowiedzi ozdobiłeś Twój Kościół nowym wieńcem męczeństwa, daj nam za jego przykładem i wstawiennictwem, abyśmy strzegąc ust naszych, zostali zaliczeni do świętych, którzy nie zgrzeszyli językiem.”
Kolekta z Mszy Św. we wspomnienie św. Jana Nepomucena



„Mało który ze świętych był przedmiotem tak długiej i zawziętej polemiki, mało o którym też napisano tyle dzieł i rozpraw, co o św. Janie Nepomucenie”
. Takimi to słowy podsumowywał pod koniec XIX w. swą notkę biograficzną o pochodzącym z Czech męczenniku tajemnicy spowiedzi ks. Władysław Szcześniak. Obserwując z dzisiejszej perspektywy cześć oddawaną temu świętemu na przestrzeni wieków na ziemiach polskich, możemy jednak z żalem dodać do powyższych słów ks. Szcześniaka pewną smutną refleksję. O mało którym ze świętych możemy bowiem powiedzieć, iż będąc przez pokolenia tak powszechnie czczonym i w swych wizerunkach obecnym nawet w krajobrazie polskich miast i wsi, dziś jest tak bardzo nieznany i zapomniany. W Polsce znajduje się około sześciu z kilkunastu tysięcy znanych wizerunków św. Jana Nepomucena. Z tego powodu mieszkając w naszym kraju trudno choćby nie kojarzyć znajdującej się na setkach przydrożnych figur specyficznej podobizny ubranego w komżę kapłana, trzymającego w dłoniach krzyż, którego głowę często otacza aureola z pięcioma gwiazdami. Gdyby jednak zapytać mijających na co dzień wizerunki św. Jana Nepomucena o to, kogo one przedstawiają, to ze smutkiem dowiemy się, iż już tylko bardzo nieliczni są w stanie choćby wymienić jego imię, a prawie nikt nie ma jakiejkolwiek wiedzy o jego życiu i powodach, dla których właśnie jego podobizna znajduje się w tak wielu przydrożnych kapliczkach, od dużych miast do najmniejszych polskich wiosek.

Pragnąc wydobyć się z tej zbiorowej amnezji, która czyni nas ślepymi na duchowe ale i w gruncie rzeczy narodowe dziedzictwo przeszłych pokoleń, zechciejmy zapoznać się z życiem naszego „przydrożnego” świętego, poznać powody zażartych polemik wokół jego osoby, a także spróbujmy odpowiedzieć na pytanie, co mogło wpłynąć na praktyczny zanik jego kultu we współczesnej Polsce.

Życie i męczeństwo św. Jana Nepomucena

Jan Welflin zwany Nepomucenem urodził się w miejscowości Nepomuk, położonej w pobliżu Pilzna w południowych Czechach, najprawdopodobniej między rokiem 1340 a 1350. Nie posiadamy dziś pewnej wiedzy o życiu rodzinnym i dzieciństwie św. Jana. Wiemy tylko, iż pochodził z mieszczańskiej rodziny, a jego ojciec z zawodu był prawnikiem. Podanie głosi, iż Jan był długo wyczekiwanym dzieckiem swych rodziców, którzy jego poczęcie w późnym wieku przypisywali ustawicznym i żarliwym modlitwom do Najświętszej Maryi Panny. Z kultem Matki Bożej wiąże się jeszcze jedno podanie o dzieciństwie św. Jana, według którego miał on zostać uleczonym z zagrażającej jego życiu choroby na skutek odbytej przez matkę pielgrzymki do jednego z sanktuariów maryjnych.

Współczesny widok na miejscowość Nepomuk

Pierwszymi placówkami edukacyjnymi w których uczył się młody Jan Welflin były szkoły prowadzone przez zakon cystersów: pierwsza w jego rodzinnej miejscowości (współczesny zamek Zelená Hora) oraz wyższa w Żatcu (cz. Žatec, niem. Saaz). To zapewne w tym czasie kształtowało się zrodzone zapewne już dużo wcześniej powołanie przyszłego męczennika do stanu duchownego, które zaowocowało złożeniem ślubów zakonnych w zakonie augustianów w 1370 r. Na lata 70. XIV w. przypada również początek działalności Jana Nepomucena na urzędach kościelnych. Wiemy, iż w tym właśnie okresie został z nadania cesarskiego notariuszem sądu arcybiskupiego w Pradze, zajmując się m.in. spisywaniem ugód czy też donacjami na rzecz szpitali, kościołów, wdów i sierot.

Mimo tego, iż niekiedy podaje się rok 1372 jako datę święceń kapłańskich Jana Welflina, to jednak według współczesnych autorów ten ważny moment w życiu świętego miał miejsce dekadę później, bo około roku 1380. Po wyświęceniu na kapłana przyszły święty został mianowany przez arcybiskupa Pragi Jana z Jenzensteina altarystą kaplicy Vlašimskiej pod wezwaniem św. Erharda i Otylii w katedrze św. Wita, a następnie proboszczem parafii św. Gawła (Galla) w Pradze.

Już jako kapłan Jan Nepomucen rozpoczął w 1381 r. studia prawnicze na uniwersytecie w Pradze, które kontynuuje następnie w Padwie, uzyskując w 1387 r. tytuł doktora prawa kanonicznego. Po powrocie do Pragi, zapewne ze względu na zdobyte wykształcenie oraz osobiste przymioty, Jan w krótkim czasie zaczyna odgrywać dużą rolę w strukturze czeskiego Kościoła. Najpierw, w 1387 r., zostaje kanonikiem kolegiaty św. Idziego w Pradze. Następnie, dwa lata później, wspomniany już abp Jan z Jenzensteina mianuje go wikariuszem generalnym in spiritualibus, a więc osobą, która w imieniu biskupa miała zatwierdzać wiele z ważnych decyzji leżących w gestii władzy kościelnej. Jak się później okaże, jedna z takich decyzji stała się dla króla czeskiego wygodnym pretekstem do bestialskiego zamordowania  św. Jana.

Póki co jednak wikariusz generalny sprawował swój urząd, zostając również wkrótce mianowanym przez kapitułę katedralną w Pradze w jej skład jako kanonik bez prebendy z tytułem archidiakona żateckiego. Nominacja ta oznaczała, iż Jan miał odtąd zarządzać jednym z dziesięciu archidiakonatów, na które była wówczas podzielona bardzo duża terytorialnie archidiecezja praska. Jan, zrzekając się probostwa parafii św. Gawła, objął więc archidiakonat, którą to funkcję będzie pełnił do swojej śmierci.

Prawdopodobnie to właśnie w tym, tak przecież intensywnym dla Jana czasie, miewając kazania w katedrze św. Wita zostaje on spowiednikiem królowej Zofii, drugiej żony króla czeskiego i cesarza  Wacława IV. Wedle zgodnych opinii wielu świadectw, Wacław IV był władcą nie tylko bezwzględnym i okrutnym, ale również zanurzonym w cudzołóstwie i nieczystości. Nie dziwi więc, iż samemu nie dochowując wierności małżeńskiej i mierząc innych swoją miarą, zaczął posądzać swą małżonkę o takie same występki. Nie mając na to jednak jakichkolwiek dowodów, postanowił uzyskać wiedzę o rzekomej niewierności królowej od jej spowiednika. Jan Nepomucen, podobnie jak każdy kapłan katolicki świadomy nienaruszalności tajemnicy spowiedzi, rzecz jasna mimo nalegań, a nawet gróźb króla, nie mógł żadną miarą spełnić jego oczekiwań. Nie trudno chyba wyobrazić sobie, w jak wielką wściekłość musiało to wprawić Wacława i jak musiało to spotęgować w jego rozchwianym umyśle urojone podejrzenia. Odurzony władzą, zaślepiony grzechami i podatny na  propagandę heretycką (husycką) Wacław nie był zapewne w stanie nie tylko zrozumieć, jakim prawem Jan ośmiela się sprzeciwić jego cesarskiej woli, ale i poczytywał  milczenie Jana jako najlepszą poszlakę tego, że posiada on ważną i nieznaną królowi wiedzę o prywatnym życiu Zofii.

Król, nie mogąc bez wywołania powszechnego zgorszenia i zatargu z Kościołem, otwarcie wystąpić przeciwko Janowi, szukał więc pretekstu do uderzenia w spowiednika swej małżonki. Sposobna ku temu okazja nadarzyła się na początku 1393 r., a cały ciąg zdarzeń – jak się okaże – mający doprowadzić do śmieci Jana, zapoczątkowała śmierć opata klasztoru benedyktynów w Kladrubach. Król Wacław, wykorzystując wzajemne powiązania władzy doczesnej i duchownej, planował bowiem aby na miejsce zmarłego opata nie został osadzony inny zakonnik, lecz aby dotychczasowy klasztor i kościół stały się siedzibą nowej czeskiej diecezji, na czele której stanąć miał jego faworyt, dotychczasowy dziekan kapituły praskiej Hink Pluh z Rabsztyna. Pomysł ów najwyraźniej nie przypadł do gustu gospodarzom klasztoru w Kladrubach, którzy szybko wybrali nowego opata, a wikariusz generalny Jan zgodnie z prawem kościelnym zatwierdził ów wybór 10 marca 1393 r. Oliwy do ognia dodał w tej sytuacji fakt, iż miej więcej w tym samym czasie arcybiskup Jan ekskomunikował wicekanclerza królewskiego, niejakiego Hultera, który dopuścił się grzechów bluźnierstwa i księżobójstwa.

Znając porywczość króla i w obawie zemsty Jan Nepomucen udał się więc do zamku w Rudnicy, gdzie już wcześniej schronił się abp Jan z Jenzensteina. Po kilku dniach, 18 marca,  ulegając namowom króla i mając nadzieję na pokojowe załagodzenie konfliktu, arcybiskup zdecydował się powrócić wraz ze swoimi najbliższymi współpracownikami, w tym z Janem Welflinem, do Pragi. Rzeczywistość pokazała jednak, iż koncyliacyjne nastawienie króla było tylko grą pozorów, mającą ułatwić rozprawę może nie tyle nawet z samym arcybiskupem, co ze znienawidzonym spowiednikiem królowej. Gdy więc arcybiskup w otoczeniu doradców wybrał się na spotkanie z Wacławem, król wykorzystał ten moment i podjął próbę ich uwięzienia. Dzięki pomocy straży arcybiskupiej, błagającemu początkowo o litość arcybiskupowi udało się, jako jedynemu spośród duchownych, schronić w swym pałacu. Jan Nepomucen oraz czterej inni współpracownicy arcybiskupa zostali schwytani i odprowadzeni na zamek i do ratusza, gdzie wedle rozkazu królewskiego mieli być przesłuchiwani podczas tortur. Trwoga związana z mającym wkrótce nadejść cierpieniem sprawiła, iż dwaj z towarzyszy Jana Nepomucena bardzo szybko zgodzili się wyrzec dalszego wspierania arcybiskupa, wypełnić wolę króla i zamilczeć o zaistniałej sytuacji. W wyniku tego oświadczenia zostali uwolnieni. Trzeci z nich, ciężko pobity, nie będąc w stanie nawet uczestniczyć w przesłuchaniu, został wtrącony do więzienia. Na tortury Jan Nepomucen został więc doprowadzony w towarzystwie jeszcze jednego kapłana, który jednak w ich wyniku również zdecydował się na współpracę z królem.

Jedynym, który za cenę własnego życia nie tylko pozostał wiernym synem Kościoła ale i, jak później wyjdzie na jaw, został męczennikiem tajemnicy spowiedzi, był właśnie Jan Nepomucen. On to, niemiłosiernie bity, męczony i przypalany ogniem podczas tortur, w których miał uczestniczyć również sam król, wolał raczej umrzeć aniżeli wyjawić świętą tajemnicę spowiedzi, choćby nawet nie skrywały się za nią grzechy, o które Wacław posądzał swą żonę.

Obraz Szymona Czechowicza "Męczeństwo św. Jana Nepomucena

Przeprowadzone w 1973 r. badania szczątek św. Jana ukazują przed nami ogrom cierpień, które poprzedziły śmierć męczennika. Wykazały one bowiem, iż przypalenia w ciele Jana sięgały w głąb jamy brzusznej, kończyny męczennika zostały w wyrafinowany sposób połamane i zmiażdżone, zaś  jego biodro było przecinane piłą. Śmierć Jana Nepomucena nastąpiła w wyniku krwotoku w czaszce, która – podobnie jak szczęka – została wcześniej pogruchotana.

Jan Nepomucen oddał życie Bogu wieczorem 20 marca 1393 r., a jego zamęczone i zakneblowane ciało oprawcy na rozkaz Wacława wyrzucili do Wełtawy, skąd wyłowiono je dopiero po jakimś czasie i pochowano w znajdującym się w pobliżu rzeki kościele Świętego Krzyża.

Scena wyłowienia ciała św. Jana z rzeki Wełtawy

Na wieść o bestialstwie dokonanym na Janie, arcybiskup praski uciekł do zamku w Geisbergu, po czym w towarzystwie opata kladrubskiego udał się do Rzymu, gdzie 23 kwietnia 1393 r. przedstawił papieżowi Bonifacemu IX skargę przeciwko Wacławowi, określając w niej Jana Nepomucena mianem męczennika. 
W katedrze praskiej, do której wkrótce przeniesiono ciało Jana Nepomucena, przez długi czas odprawiano za jego duszę Msze Requiem, a do jego grobu przybywali liczni pielgrzymi, którzy wzywając pomocy męczennika otrzymywali liczne łaski i cuda.

Kanonizacja św. Jana i kontrowersje z nią związane

Mimo propagandy heretyckiej, która kilkanaście lat po śmierci Jana Nepomucena doprowadziła do wojen husyckich w Czechach, by wybuchnąć ponownie na początku XVI w. za sprawą rewolucji Lutra, kult Jana Nepomucena wśród ludu czeskiego pozostał nadal żywy. Powszechne przekonanie o świętości Jana Nepomucena, nazywanego w XVII w. potocznie „błogosławionym” i patronem Czech i Pragi, zaowocowało w kolejnych dekadach nie tylko powstawaniem kierowanych do niego  modlitw i nabożeństw, budową ołtarzy czy kościołów ku jego czci, ale również rozpoczęciem starań o kanonizację męczennika. Ze względu na napiętą sytuację społeczną, pierwsze starania o wyniesienie Jana Nepomucena na ołtarze zostały powzięte dopiero w XVII w., m.in. za sprawą cesarzy Ferdynanda III Leopolda I. Owe początkowe próby spełzły jednak na niczym. Dopiero w latach 1715– 1720 udało się przeprowadzić właściwy przewód kanonizacyjny,  któremu przewodził abp Ferdynand hr. Khunbrug, wspierany autorytetem cesarza Karola VI. W jego trakcie, w kwietniu 1719 r., dokonano ekshumacji szczątek św. Jana. W obecności komisji stwierdzono, iż „Po usunięciu kamienia z napisem Joannes de Pomuk dobyto zbutwiałą trumnę, resztki odzieży i całe kości; głowa była pochylona w prawo, ręce w krzyż złożone, prawe kolano i lewa łopatka strzaskane, czaszka z tyłu nadwyrężona, żebra giętkie jak świeże, a język niekażony i po narżnięciu krwawiący”. Wkrótce po odkryciu cudownie zachowanego, mimo upływu ponad trzystu lat, języka św. Jana Nepomucena, papież Innocenty XIII nadał Janowi Nepomucenowi tytuł błogosławionego i zezwolił na odprawianie ku jego czci Mszy Św. na terenach  Czech, Austrii, Niemiec, Polski i Litwy.

Uroczystej kanonizacji św. Jana Nepomucena, która rozszerzała jego kult na cały Kościół, dokonał papież Benedykt XIII 19 marca 1729 r. W bulli kanonizacyjnej jako powód męczeństwa św. Jana podano obronę tajemnicy spowiedzi, a wspomnienie liturgiczne tego świętego ustalono na dzień 16 maja (w Polsce obchodzone 21 maja).

Rycina przedstawiająca kaplicę-grobowiec św. Jana Nepomucena w katedrze w Pradze

Mimo tego, iż sam proces kanonizacyjny odbywał się według surowych reguł regulujących te kwestie, a do osób zaangażowanych w jego przeprowadzenie należały tak światłe osoby jak Prosper Lambertni (przyszły papież Benedykt XIV), po jakimś czasie pewne ustalenia chronologii życia św. Jana z bulli kanonizacyjnej zaczęły być kwestionowane nawet przez wielu historyków kościelnych. To z kolei dało asumpt różnej maści przeciwnikom Kościoła do podważania wiarygodności procesu kanonizacyjnego św. Jana, a nawet do próby dowodzenia na tym przykładzie omylności Kościoła katolickiego.

Wszystko rozbiło się zaś o datę śmierci św. Jana, którą bulla kanonizacyjna osadziła w maju 1383 r. Skąd jednak taki wniosek, skoro dziś powszechnie przyjmuje się, że św. Jan Nepomucen został zamordowany dziesięć lat później, bo w marcu 1393 r.? Otóż powodem takiej nieścisłości był fakt, iż osoby odpowiedzialne za przeprowadzenie kanonizacji św. Jana w swych ustaleniach odnośnie m.in. daty jego śmierci oparły się, podobnie jak wielu innych badaczy przed nimi, na pracy żyjącego w XVI w. Václava Hájeka. Tenże autor „Kroniki czeskiej”, sugerując się relacją jednego z kronikarzy, który w wyniku pomyłki wskazał rok 1383 jako datę śmierci Jana Nepomucena, doszedł do wniosku, iż istniało dwóch Janów Nepomucenów zamordowanych przez króla Wacława. Pierwszy z nich miał być spowiednikiem królowej (byłaby to jednak nie Zofia, lecz pierwsza żona Wacława, królowa Joanna), zabitym za odmowę zdrady tajemnicy spowiedzi w 1383 r. Drugi miał być z kolei zamordowanym dokładnie 10 lat później wikariuszem biskupa, który padł ofiarą zemsty Wacława za zatwierdzenie opata kladrubskiego. 

Opinia V. Hájeka, na której oparła się komisja kanonizacyjna, została jednak zakwestionowana już kilkadziesiąt lat po wydaniu bulli kanonizacyjnej. W 1752 r., przy okazji innej sprawy, odkryto bowiem w archiwach watykańskich nieznany wcześniej tekst skargi abp. Jana z Jenzensteina do papieża w związku z zamordowaniem Jana Nepomucena. Porównując jej treść z opisem śmierci Jana Nepomucena ustalonym w procesie kanonizacyjnym historycy szybko doszli do przekonania, iż bez wątpienia chodzi tutaj o jedną i tę samą osobę. Wysnuli również wniosek, że zamordowanie Jana Nepomucena w związku ze sprawą opata w Kladrubach było tylko wygodnym pretekstem dla Wacława do dokonania zemsty na spowiedniku królowej. Na stawiane niekiedy pytania, dlaczego w takim razie w skardze abp. Jana z Jenzensteina nie ma wzmianki o męczeństwie Jana Nepomucena z powodu zachowania tajemnicy spowiedzi, odpowiadają, iż najprawdopodobniej o sprawie tej wiedziały w tym czasie tylko trzy osoby: nieżyjący Jan, pragnący zachować to w sekrecie król oraz mogąca bać się zemsty męża Zofia. Jak przypuszczają, to właśnie królowa mogła po śmierci męża w 1419 wyjawić tę tajemnicę. Badacze zwracają również uwagę, iż niezwykle dziwnym byłoby, iż skarżący się papieżowi na okrucieństwo króla arcybiskup praski nie omieszkałby w swym piśmie wspomnieć, iż dokładnie 10 lat wcześniej Wacław dopuścił się bliźniaczego mordu na innym kapłanie, noszącym w dodatku takie samo imię i nazwisko! Nie uczynił zaś tego z jednego prostego powodu: istniał jeden Jan Nepomucen, spowiednik królowej i wikariusz arcybiskupa, zamordowany  w 1393 r.

Kontrowersje związane z ustaleniami z bulli kanonizacyjnej stały się również pożywką dla wielu protestantów, którzy zaczęli wysnuwać wniosek, iż historia o św. Janie jako obrońcy tajemnicy spowiedzi jest jedynie legendą, zmyśloną przez Kościół katolicki na potrzeby potwierdzenia swej doktryny o sakramencie pokuty. Ich zdaniem jedynym powodem śmierci Jana Nepomucena był zatarg władzy świeckiej z władzą duchowną. Tymczasem relacje o prześladowaniach i zamordowaniu Jana Nepomucena z powodu odmowy wyjawienia tajemnicy spowiedzi pochodzą z  roku 1450 (kronika Tomasza Ebendorfera) oraz z lat 70. tego samego wieku (relacja Pawła Žideka). Jeśli więc przyjęlibyśmy, iż królowa Zofia wyjawiła rzeczywistą przyczynę śmierci św. Jana po śmierci męża, to od  tego czasu do spisania pierwszej znanej nam o niej relacji minęło około 30 lat. Nie można mieć chyba wątpliwości, że w historiografii to dość krótki czas. Rzecz jasna nie możemy przy tym wykluczyć istnienia innych, wcześniejszych relacji, które mogły być zniszczone choćby podczas wojen husyckich. 

Warto w tym miejscu wspomnieć również o tym, że relacja P. Žideka, żyjącego tuż po Janie Nepomucenie kanonika praskiego i doktora pięciu uniwersytetów, poza powodem śmierci św. Jana zawiera również konkretną informację (o suszy w kraju po śmierci Jana Nepomucena), która potwierdza datę śmierci męczennika w roku 1393. Jak na ironię, choć członkowie komisji kanonizacyjnej opierali się również na tej relacji i uznawali ją za wiarygodną, to jednak mimo wiedzy o suszy w 1393 r. zawierzyli ustaleniom Hájeka i datowali śmierć Jana o dekadę wcześniej. Czy nie jest to więc, jak twierdzili przeciwnicy nieomylności papieskiej, najlepszy dowód na to, iż kanonizacje świętych zawierają błędy i są niewiele warte, przy okazji świadcząc o omylności Kościoła katolickiego w sprawach wiary? Cytując ks. W. Szcześniaka  „moglibyśmy poprzestać na oświadczeniu, że nieomylność papieska w kanonizowaniu świętych nie jest prawdą przez Kościół do wierzenia podaną i że można jej nie uznawać, a jeszcze tym samym nie być heretykiem. Jednakże nie chcemy się ograniczać na tej odpowiedzi, a to dlatego, że razem z ogółem teologów za rzecz pewną uważamy, że papież jest nieomylny w kanonizowaniu świętych. Wszakże ta wolność od błędu odnosi się tylko do faktu świętości danej osoby i do chwały, jaką się ona cieszy w niebiesiech; co się tyczy szczegółów dat historycznych, zajęć, cudów, to nikt ich nie uważa za przedmiot nieomylności papieskiej. Tak więc, według nauki katolickiej, nie jest rzeczą niemożliwą, aby się papież omylił w zatwierdzeniu procesu kanonizacyjnego, albo nawet w bulli kanonizacyjnej, umieszczając datę męczeństwa na rok 1383 zamiast na rok 1393, nie nadając świętemu tytułu wikariusza generalnego, sądząc, że był on spowiednikiem królowej Joanny zamiast królowej Zofii, przypuszczając, że ta święta osobistość była różną od innej, jakiejś współczesnej, tegoż samego nazwiska osobistości. Papież był nieomylny tylko w orzeczeniu, że osobistość, czczona w Czechach pod imieniem Jana Nepomucena, była rzeczywiście święta i że się cieszy chwałą niebiańską”.

Ze swej strony mógłbym jeszcze dodać, iż niebagatelną poręką świętości Jana Nepomucena, która w dużej mierze doprowadziła do jego kanonizacji ponad trzysta lat po śmierci, była nieprzerwana cześć ludu katolickiego dla tego kapłana, uważanego powszechnie za świętego męczennika i obrońcę tajemnicy spowiedzi.

Kult św. Jana Nepomucena

Kanonizacja św. Jana Nepomucena w 1729 r. była wydarzeniem, które zapoczątkowało bardzo dynamiczne rozszerzenie jego kultu w Kościele katolickim, zwłaszcza na terenie Czech, Polski i Niemiec. W naszym kraju wzrost kultu św. Jana Nepomucena, do którego w dużej mierze przyczynili się jezuici i franciszkanie, zaowocował powstaniem zwłaszcza w XVIII i XIX w. tysięcy rzeźb i obrazów świętego Męczennika. Prototypem wielu z nich była wykonana w 1683 r. rzeźba św. Jana Nepomucena, znajdująca się na moście Karola w czeskiej Pradze. Na jej podstawie  najczęściej przedstawia się go jako ubranego w strój kanonika (sutanna, komża, almucja) mężczyznę z dłuższymi włosami i brodą. Nakryta biretem głowa świętego często otoczona jest pięcioma gwiazdami, co nawiązywać ma do legendy, wedle której po wrzuceniu ciała św. Jana do Wełtawy na niebie ukazały się nieznane ciała niebieskie. Atrybutami, które artyści najczęściej umieszczali w dłoniach św. Jana są symbolizujące męczeństwo krzyż oraz palma. Charakterystycznymi elementami wizerunków św. Jana są również, nawiązujące do zachowania tajemnicy spowiedzi, palec na ustach, język oraz stuła. Rzadziej spotykanymi atrybutami z wizerunków św. Jana są np. księga (symbol uczoności) oraz kolejne symbole milczenia, takie jak klucz, kłódka czy ryba.

Figura św. Jana Nepomucena z mostu Karola w Pradze

Co ciekawe, dzięki użyciu nowoczesnych metod badawczych, w 2019 zaprezentowano w Pradze popiersie, które stanowiło próbę odtworzenia rzeczywistego wyglądu św. Jana Nepomucena. Według zapewnień naukowców wygląd świętego najprawdopodobniej sporo odbiegał od popularnych wyobrażeń tej postaci. Zgodnie z ówczesną obyczajowością, co również nie zgadza się  ze znanymi nam przedstawieniami, prawdopodobnie nosił on krótkie włosy z wystrzyżoną tonsurą oraz nie posiadał zapuszczonej brody.

Popiersie św. Jana odtworzone w oparciu o badania szczątek męczennika

Św. Jan Nepomucen jest patronem Czech oraz wielu ziem i miejscowości na całym świecie, zwłaszcza jednak w Europie Środkowej. Ze względu na miejsce śmierci, św. Jan jest uważany za patrona tonących oraz osób związanych z pracą na wodach (np. flisacy, rybacy). Ludzie od wieków  przyzywali jego wstawiennictwa jako obrońcy przed powodziami. Stąd często ustawiano jego figury w pobliży rzek i na mostach. Św. Jan jest również patronem spowiedników i dobrej spowiedzi, a jego wizerunki, jako patrona dobrej sławy, stawiano niekiedy w pobliży gmachów użyteczności publicznej.

Dlaczego św. Jan jest dziś zapominany?

Zbliżając się do końca tych rozważań rodzi się jedno, nieuchronne chyba pytanie. Jak to bowiem możliwe, że tak powszechnie czczony w naszej ojczyźnie od XVIII w. święty, którego rozwój kultu doprowadził do powstania kilku tysięcy rzeźb i obrazów rozsianych po całym kraju, może być dziś tak mało znany i niemal zapomniany? Szukając odpowiedzi na to pytanie, pierwsza myśl może nas kierować ku spostrzeżeniu, iż nieuchronnie miał na to wpływ upływ czasu i coraz większa sekularyzacja społeczeństwa. Nie odmawiając słuszności temu stwierdzeniu mimo wszystko wydaje się, iż nie tłumaczy ono wszystkiego. Wszak nawet wśród osób wciąż czujących się związanymi z Kościołem, wiedza i kult naszego „przydrożnego” świętego są znikome. W tym kontekście nie pomylę się chyba stwierdzając, że na taki stan rzeczy wpłynęły również zmiany w Kościele katolickim w ostatnich dziesięcioleciach, w tym nowe podejście do czczenia niektórych ze świętych. Najwymowniejszym tego przykładem jest chyba fakt, iż popularny św. Krzysztof nie doczekał się miejsca w posoborowym kalendarzu liturgicznym, uznany najwyraźniej za postać zbyt legendarną i „niepewną”. Mało kto wie bowiem o tym, iż święcenie pojazdów na św. Krzysztofa jest obchodzone w Polsce mimo tego, iż takiego wspomnienia w posoborowej liturgii po prostu nie ma. Szczęśliwie św. Jana Nepomucena nie spotkał w polskim wydaniu posoborowego Mszału podobny los. Ze względu na omawiane wcześniej dyskusje związane z jego życiorysem, w niektórych kręgach stał się on jednak świętym niewygodnym i kontrowersyjnym, którego pamięci lepiej nie forsować, jakoby była ona zbyt niepewna i owiana legendą. W taką narrację wpisali się np. w 1963 r., a więc momencie rozpoczęcia Vaticanum II, autorzy popularnego dziś wśród tradycyjnych katolików Mszału Rzymskiego benedyktynów tynieckich. W notce biograficznej przy Mszy Św. we wspomnienie św. Jana Nepomucena napisali oni bowiem tak: „Za obronę praw Kościoła na rozkaz króla Wacława IV został uwięziony, a później stracony z mostu do rzeki Wełtawy 20 marca 1383 r. (…) Późniejsza legenda wiąże jego śmierć z obroną tajemnicy spowiedzi”. Tym oto sposobem oznajmili oni wiernym, że sięgająca okresu niedługo po śmierci  męczennika powszechna jego cześć jako obrońcy tajemnicy spowiedzi, potwierdzona następnie procesem kanonizacyjnym jasno wskazującym na taki właśnie powód męczeństwa, jest w zasadzie niewiele wartą mrzonką. Idąc tym tokiem myślenia szybko możemy jednak dojść do wniosku, że w takim razie nie ma sensu czcić, a tym bardziej stawiać za wzór do naśladowania osoby, której wykładany wcześniej przez Kościół żywot jest oparty na legendzie. Któż bowiem zajmowałby się postaciami legendarnymi, gdy od czasów Jana Pawła II rok rocznie obserwujemy prawdziwy „wysyp świętych”, będący efektem działania nowych, uproszczonych procedur kanonizacyjnych. Problem jednak w tym, iż – pomijając wątpliwości wokół tych kanonizacji, o których pisałem tutaj – przedstawianie wiernym w ciągu krótkiego czasu dosłownie setek beatyfikowanych i kanonizowanych prowadzi do sytuacji, w której akt kanonizacji przestał być czymś zupełnie wyjątkowym. Dawniej ogłoszenie kogoś świętym często prowadziło do pewnego poruszenia w Kościele, zainteresowania wiernych danym świętym, jego życiem i cnotami, które często prowadziły do obierania go za patrona miejsc i opiekuna w różnych potrzebach. Czy dziś to samo możemy powiedzieć o współczesnych kanonizacjach, choćby były to niemal forsowane od jakiegoś czasu co kilka lat beatyfikacje i kanonizacje papieży Soboru Watykańskiego II i doby posoborowej?

Święty Jan Nepomucen, wbrew szerzonym współcześnie sugestiom, nie jest postacią ani nieokreśloną, ani tym bardziej legendarną, co też starałem się nakreślić w tym tekście. Dzięki Bogu ślady żywej czci tego świętego wciąż są obecne w krajobrazie naszych miast i wsi oraz w wielu polskich kościołach. Św. Jan Nepomucen, któremu z tego względu możemy przypisać tytuł opiekuna i patrona ziem polskich, z pewnością czeka na nasze modlitwy. Zechciejmy tylko skorzystać z jego wstawiennictwa. Z pewnością nie pożałujemy. 

Święty Janie Nepomucenie, módl się za nami!




---------------------------------------------------------------

W opracowaniu tego tekstu korzystałem główne z następujących źródeł:

„Encyklopedia kościelna” w opracowaniu ks. M. Nowodworskiego, tom VIII (1876)

„Słownik apologetyczny wiary katolickiej” w opracowaniu ks. M. Szcześniaka, tom II (1894)

„Encyklopedia katolicka” w opracowaniu KUL, tom VII (1997)

Materiały zawarte na stronie poświęconej Janowi Nepomucenowi znajdującej się pod adresem nepomuki.pl

23 paź 2021

"O doskonałości chrześcijańskiej" ks. A. Rodriguez

 


Dzieło "O doskonałości chrześcijańskiej" żyjącego na przełomie XVI i XVII w. hiszpańskiego jezuity ks. Alfonsa Rodrigueza, należy z pewnością do wybitnych dzieł z zakresu duchowości katolickiej. Jego lektura może stanowić dla każdego katolika, zarówno osoby duchownej jak i świeckich, przebogatą i przystępną "instrukcję" dążenia do świętości. Jest to książka należąca do gatunku tych, do których warto wracać na różnych etapach swojego życia. 

Choć obecnie pozycja ta jest trudno dostępna w wersji papierowej, to bez problemów możemy pobrać z internetu jej skan i czerpać z tej kopalni życia duchowego.

Poniżej zamieszczam zdjęcie spisu treści oraz kilka cytatów z dzieła ks. Rodrigueza.

 



O drodze do uświęcenia (ze wstępu do dzieła)

„Nic sobie nie przebaczać, w niczym sobie nie pobłażać, surowo osądzać najdrobniejsze swoje postępki, chronić się grzechu jak węża; według wyrażenia Bożego, woleć raczej umrzeć jak Boga Najlepszego ciężko obrazić. Owszem, wszystko raczej znieść, jak choćby dopuścić się najlżejszego tylko grzechu powszedniego, pragnąc z całej duszy i z całego serca być najdoskonalszym. Ale obok tego, czując swoje niedostatki duchowe, na drodze doskonałości co krok niemal upadając, nie upadać na duchu, nie zakłócać sobie wewnętrznego pokoju, nie dziwić się swojej ułomności, bo byłoby to pychą. A raczej dziwić się nieprzebranemu miłosierdziu Boskiemu, które nas znosi cierpliwie mimo takiej naszej nędzy; uwielbiać to miłosierdzie, przed którym często same dobre chęci za uczynek wystarczą. Oto, na czym zawisła doskonałość, oto droga niechybna do najwyższej świątobliwości.”

O fałszywej pobożności

„Dwa rodzaje osób największe szkody przynoszą religii i Kościołowi: heretycy i fałszywie pobożni. Pierwsi odwracają od religii rozum, ucząc błędów przeciwnych naszej Świętej Wierze; drudzy odstręczają od niej serca, rażąc swoim postępowaniem sumienia, chociażby tylko światłem naturalnej moralności oświecone. Owszem, mniej szkody religii przyniesie i mniej zgubnego wpływu w domowym pożyciu wśród katolików wywrze taki luter albo kalwin postu niezachowujący, do sakramentów nieuczęszczający itd., jak osoba fałszywie pobożna, która nadzwyczajne umartwienia wykonuje i uczęszcza do spowiedzi, a w potocznych stosunkach życia jest nieznośną i obowiązki swego stanu zaniedbuje; która kłótliwa, obmowna, żyje w próżniactwie, wymaga zanadto dla siebie, a w sercu chowa nienawiść do bliźnich, która podejrzanych stosunków nie unika, chociażby tylko dla oka ludzkiego. Taki jest zawsze, albo raczej takim się staje ten, kto obok powierzchownych praktyk religijnych nie dba o oświecenie się w doskonałości chrześcijańskiej.”

O powszechnym obowiązku wzrastania w doskonałości chrześcijańskiej

„Ludzie zazwyczaj mówią: niech Apostołowie i Męczennicy sięgają jak najwyżej, niech biegną na najwyższy szczebel sprawiedliwości i chwały, ja nie chcę wzbijać się tak górnie i postanawiam sobie iść noga za nogą. Tak to mówią zazwyczaj niedoskonali i grzesznicy, których liczba zawsze jest większa niż doskonałych i sprawiedliwych. «Albowiem wielu jest wezwanych – powiada Zbawiciel - ale mało wybranych; a szeroka brama i przestronna jest droga, która wiedzie na zatracenie; a wielu jest, którzy przez nią wchodzą; ale ciasna brama i wąska jest droga, która wiedzie do żywota, a mało jest tych, którzy ją znajdują» (Mt 20, 16; 7, 13-14).
Św. Augustyn mówiąc o tych, co chodzą drogą szeroką i ubitą lenistwem, powiada, że przez nich właśnie Psalmista rozumie bydło, bo oni chcą zawsze chodzić po szerokim polu, uwalniając się od wszelkich ustaw i karności. To też (…) kto mówi: «dość jest dla mnie żyć jak drudzy, bylebym został zbawiony; nie chcę nic więcej i nie dążę do wyższej doskonałości», ten właśnie odkrywa w sobie wielką niedoskonałość i zły stan duszy, bo lęka się wejść przez ciasną bramę. 
Tego rodzaju ludzie, którzy przez swą obojętność i lenistwo mniemają, iż przy średniej dążności mogą być zbawieni, powinni lękać się, aby nie zostali potępieni jak owe panny głupie, które zasnęły, nie dbając o zbawienie, (albo) jak leniwy sługa, co zakopał otrzymany od pana talent, nie starając się zeń przymnożyć korzyści. Odebrano mu tego dany talent i osadzono go w ciemności, a Ewangelia wyraźnie mówi, że on za to tylko na potępienie zasłużył, iż nie umiał korzystnie użyć kapitału, jaki mu pan jego powierzył.”

O niebezpieczeństwie lekceważenia niewierności w małych rzeczach

„Kto gardzi małymi rzeczami, pomału upadnie” (Syr 19,1)
„Św. Bernard pięknie rzecz tę rozwodzi, mówiąc, że ci co najohydniejszym oddają się występkom, zaczynają zawsze od lekkich błędów, nikt zaś od razu nie został zbrodniarzem; czyli ogólnie rzecz biorąc, nie dochodzimy od razu do ostatniego szczebla w dobrym ani w złym, czyli w cnocie lub występku; ale jedno i drugie wdraża się i rośnie z wolna w każdym człowieku. Są choroby ciała i są choroby duszy, a pierwsze i drugie niepostrzeżenie w nas powstają i ciągły wzrost biorą. Gdy któryś ze sług Bożych popełni jakiś występek, nie sądź – dodaje tenże Święty – że zło jest dopiero w zarodku. Nigdy nie popadł w grzech śmiertelny, kto czas długi wytrwał w czystości i niewinności życia. Jakże więc to się dzieje? Oto z początku lekceważymy rzeczy małe; następnie zapał do dobrego stygnie i gaśnie w nas do tego stopnia, że Bóg wypuszcza nas ze swojej opieki; na koniec pozbawieni Jego wsparcia ulegamy napadom pierwszej lepszej pokusy.”

O pysze i pokorze duchowej

„Najpewniejszą, jak utrzymują słusznie Ojcowie Święci, oznaką, iż człowiekowi wiele do doskonałości brakuje, jest mniemanie, że już ją osiągnął; bo im większy czynimy postęp na drodze życia duchowego, tym dokładniej widzimy, iż małośmy postąpili. Święty Bonawentura powiada: im się bardziej zbliżamy ku wierzchołkowi góry, tym więcej krain odkrywa oko nasze; a przeto idąc na górę doskonałości, im bliżsi jesteśmy jej szczytu, tym lepiej niezmierzony rozłóg cnoty spostrzegamy. (…) Tak samo rzecz się ma z poznawaniem Boga. Ci, co w nim najwyżej się posunęli, wiedzą, że jeszcze dalecy są od doskonałości. Dlatego im dalej człowiek postępuje w tej nauce, tym pokorniejszym się staje, bo rosnąc w inne cnoty, rośnie też i w pokorę; jest bowiem nierozłączne jedno od drugiego oraz dlatego, że w miarę poznawania dobroci i wielkości Boga, poznaje również własną nieudolność i dokładniej przekonuje się o swej ułomności i nicestwie.”

O niechowaniu urazy

„Gdy nam kto słowem lub czynem obelgę wyrządzi (…) nie należy dopuszczać najmniejszej myśli pomszczenia się. (…) Nie dość jest jednak nie mieć żadnego zamiaru zemsty, trzeba jeszcze strzec się drugiej rzeczy, którą ludzie światowi uważają za dozwoloną. Nie życzę źle temu a temu – mówią oni – ale nie chcę mieć z nim żadnych stosunków. Tym sposobem przechowują w sercu taką niechęć i wstręt ku obrażającemu, iż nie mogą, jak sami przyznają, ścierpieć go w żaden sposób. (…)
Przebaczenie powinno pochodzić z głębi serca, bo tak i Bóg nam przebacza, kiedy prawdziwie żałujemy za grzechy i prosimy o odpuszczenie. Nie pozostawia wówczas Stwórca żadnej ku nam niechęci, ale z tą samą dobrocią jak przedtem obchodzi się z nami. Kocha nas znowu, jak gdybyśmy Go nigdy nie obrazili, a zapomniawszy win przeszłych, nie czyni nam żadnych za nie wyrzutów. (…) Tak też i nam należy odpuszczać i zapominać zniewag doznanych od bliźniego. Wyrzućmy z serca wszelką przeciw niemu odrazę i zawiść; traktujmy go tak, jak gdyby nas nigdy nie obraził i jakby nic między nami nie zaszło. Pragniesz otrzymać od Boga podobne przebaczenie, przebaczaj również bratu swemu, lub lękaj się losu owego sługi, który przez pana swego oddany został katom. <Tak – słowa są Zbawiciela – i Ojciec mój niebieski uczyni wam, jeśli nie odpuścicie każdy z was bratu swemu z serc waszych>. Gdzie indziej znów mówi: <Odpuszczajcie a będzie wam odpuszczone, bo taką miarą którą mierzycie, będzie wam mierzono>.” 


O ugruntowaniu w cnotach

„Albert Wielki, wskazując sposób gruntowania się w cnocie i wytrwania w niej, powiada, że prawdziwy chrześcijanin powinien ją mieć tak w sercu zakorzenioną, iżby mógł zawsze czynić dobrze, choćby mu w tym największe przeszkody stały na zawadzie. Niektórzy zdają się tchnąć łagodnością i pokorą, dopóki wszystko idzie im po myśli i póki nic nie wstrząsa nimi; lecz najmniejsza przeciwność niszczy ów pokój, a wtedy jakoby szałem ogarnięci, pokazują się jakimi są w istocie. W nich, mówi tenże, nie zamieszkuje godność i pokora, ale te cnoty są cnotami innych. Cnoty więc te nie do nich należą, gdyż inni mogą je według upodobania i okoliczności odjąć im lub zostawić. A więc własną, nie zaś cudzą cnotą jaśnieć powinieneś, być jej panem nie dopuszczając komu bądź nią rządzić. Słusznie ludzi tych porównać można do steku błotnistego wód zepsutych, które nie cuchną dopóki nie zostaną poruszone, ale za najmniejszym ich poruszeniem, wydają najobrzydliwszy fetor. Tak samo i ci, którzy zostawieni w głębokim spokoju nie rażą niczyich oczu i uszu, ale za najmniejszym dotknięciem tchną najszkodliwszym zgorszeniem dla bliźnich.”

O miłości w rodzinie

„Jedną ze znamiennych cech, po których można poznać, że Bóg zlewa szczególne błogosławieństwo na jakąś rodzinę i że ją kocha miłością, jaką umiłował swojego Syna jednorodzonego, jest gdy darzy hojnie tę rodzinę łaską jedności braterskiej, jak to czynił w początkowych czasach Kościoła, względem wybranych chrześcijan, ubogaconych pierwszymi owocami błogosławieństwa Ducha Świętego. Dlatego czytamy u św. Jana: „Jeżeli się miłujemy zabopólnie, Bóg w nas mieszka, a miłość Jego doskonała jest w nas” (1J 4, 12). Bo i sam Chrystus mówi: „gdzie są dwaj albo trzej zgromadzeni w Imię moje, tamem jest w pośrodku ich” (Mt 28, 20). Abyśmy więc ubłogosławieni byli tak wielkim szczęściem i mieli pewność, że Chrystus Pan z nami przebywa, że nas kocha miłością szczególną, chowajmyż zawsze między sobą niczym niezachwianą miłość i jedność braterską.”

17 paź 2021

Czy katolik może wątpić w posoborowe kanonizacje?

 


Dla dużej części katolików w Polsce Jan Paweł II wciąż pozostaje religijną i narodową ikoną. W ich oczach papież z Polski jest nie tylko „świętym Janem Pawłem II Wielkim” ale i „największym z rodu Słowian”, wobec czego jakakolwiek krytyka pontyfikatu Karola Wojtyły wydaje się im czymś tak obrazoburczym, iż pochodzić może jedynie ze strony wrogów Kościoła. Ta, niemal powszechna estyma wobec Jana Pawła II, wprawia niektórych katolików związanych z szeroko pojętym ruchem Tradycji katolickiej w pewne zakłopotanie i rodzi dylemat. Z jednej strony pragną oni bowiem uchodzić w oczach posoborowych katolików za wiernych synów Kościoła, z drugiej zaś trudno im pogodzić w sumieniu ogłoszoną publicznie (beatyfikacja i kanonizacja) świętość Jana Pawła II z wieloma gorszącymi momentami jego pontyfikatu. Przykładami tych ostatnich mogą być choćby: zainicjowane przez niego spotkanie religii świata w Asyżu, całowanie przez papieża Koranu czy wyrzeczenie się przez rządzony przez niego Kościół dążenia do nawracania schizmatyków (tzw. deklaracja z Balamand). Rozterkę tę pogłębia również fakt, iż wedle powszechnie panującej przez Soborem opinii teologicznej akt kanonizacji świętych zalicza się do aktów mających charakter nieomylny. 

Wobec wszystkich tych trudności niejeden tzw. tradycjonalista nie widzi innego wyjścia jak milcząco wpisać się w szereg czcicieli Jana Pawła II. I choć być może nie powiesi w swoim domu obrazu Jana Pawła II obok wizerunku św. Piusa X, to jednak – mimo swych zastrzeżeń – nie ośmieli się wyrazić wątpliwości co do uznawania w Janie Pawle II wzoru cnót heroicznych, czyli świętego Kościoła katolickiego. Czy jednak istotnie katolicy są w tym wypadku postawieni w sytuacji bez wyjścia: albo uznają wszystkie posoborowe kanonizacje, albo stawiają się poza Kościołem?

Wychodząc naprzeciw tej skomplikowanej i delikatnej materii, teolodzy Bractwa Kapłańskiego św. Piusa X niejednokrotnie analizowali kwestie związane zarówno z zastrzeżeniami wobec pontyfikatu Jana Pawła II (podobnie jak dwóch „świętych” papieży Vaticanum II), jak również te dotykające problemu beatyfikacji i kanonizacji dokonywanych w epoce posoborowej.

Ograniczając się w tym miejscu do odnotowania kilku z najważniejszych punktów ich argumentacji, gorąco zachęcam do zapoznania się z artykułami wymienionymi na końcu tego posta, które dokładnie omawiają wymienione niżej zagadnienia. 

I. Wyrażenie zastrzeżeń wobec niektórych posoborowych aktów kanonizacji nie ma nic wspólnego z twierdzeniem, iż oficjalnie kanonizowana osoba nie jest zbawiona. Zastrzeżenia odnoszą się tylko i wyłącznie do kościelnego osądu życia danej osoby w świetle obiektywnych i możliwych do ustalenia faktów. Osądu, który w żadnym stopniu nie wpływa na wyrok Boży wobec tej osoby, który zapadł już w momencie jej śmierci.

II. Kanonizacja jest nie tylko stwierdzeniem, iż kanonizowany nie jest potępiony i cieszy się szczęściem wiekuistym w Niebie. Akt ów stwierdza bowiem również, iż osoba ta odznaczała się w swym życiu cnotami w stopniu heroicznym i może być przykładem życia dla wszystkich katolików. Dopiero rzetelne zbadanie owej heroiczności cnót daje Kościołowi jedną z podstaw do przedstawienia wiernym kogoś jako świętego.

III. Powszechną opinią teologiczną jest twierdzenie, iż kanonizacja świętych jest aktem noszącym znamiona nieomylności. Należy przy tym jednak zauważyć, iż nie jest to dogmat wiary katolickiej, którego podważanie pociągałoby za sobą grzech herezji. Uprawnionym jest więc zadawanie pytań o to, czy jeśli akt kanonizacji rzeczywiście jest aktem nieomylnym, to w jaki sposób i w jakich wypadkach angażuje on ową nieomylność. Tym bardziej uprawionym jest stawienie pytań o to, czy przywilejem nieomylności mógłby się cieszyć akt kanonizacji w sytuacji, gdyby sam przewód kanonizacyjny był w którymś punkcie wadliwy.

IV. Sobór Watykański II był początkiem nie tylko wielu rewolucyjnych zmian w praktyce duszpasterskiej Kościoła, ale również doprowadził do licznych zmian doktrynalnych. Jednym z przejawów tej zmiany była redefinicja pojęcia samej świętości, która często zaczęła być przedstawiana zwłaszcza w wymiarze stosunków międzyludzkich, a nawet jako narzędzie w służbie ekumenizmu. Wypaczanie doktryny katolickiej doprowadziło również do sytuacji, gdy zachowania uznawane wcześniej za przeciwne cnocie wiary, którą kanonizowany musiał przecież posiadać w stopniu heroicznym, w epoce posoborowej przestały już uchodzić za takowe, a nawet zaczęły być postrzegane jako autentyczny wyraz wiary katolickiej (np. ekumenizm, „Asyż” Jana Pawła II).

V. Zmiany posoborowe odcisnęły swoje piętno również na samej procedurze beatyfikacji i kanonizacji, czego jaskrawym przejawem był swoisty „wysyp świętych” za pontyfikatu Jana Pawła II, który sam kanonizował więcej osób niż wszyscy jego poprzednicy razem wzięci. Było to możliwe dzięki uproszczeniu samej procedury, która odtąd stała się dużo szybsza, mniej wnikliwa i rodząca ryzyko nie dość dokładnego zbadania życia, cnót i cudów zdziałanych za pośrednictwem kandydatów na ołtarze. Analiza niektórych spośród posoborowych procesów beatyfikacyjnych i kanonizacyjnych w pełni potwierdza te obawy.

VI. W związku z powyższym można stwierdzić, iż „w naszych czasach jesteśmy świadkami nie tylko wad procedury stosowanej podczas procesu kanonizacyjnego ale wręcz zamachu na proces beatyfikacyjny poprzez wprowadzenie nowego pojęcia świętości (...) A ponieważ owe nowe zasady religijne nie mają nic wspólnego z nauką Chrystusa Pana, możemy z cała pewnością kwestionować wartość tych kanonizacji” (ks. J. Jenkins).

Szczegółowe omówienie zarysowanych wyżej zagadnień znaleźć można m.in. w poniższych materiałach:

1. Ks. J. M, Gleize, „Jan Paweł II – santo subito?”
2. Ks. J. Jenkins, „Beatyfikacja która osłabi wiarę”
3. Ks. B. Lorber, ks. J. M. Gleize „Problem kanonizacji dokonanych przez Jana Pawła II”:
Część I
Część II
4. Ks. K. Stehlin, „O beatyfikacjach i kanonizacjach”
5. „Zastrzeżenia wobec zapowiedzianej beatyfikacji Jana Pawła II”


6 paź 2021

Vaticanum II. Owoc rewolucji czy jej początek?

 


W 2019 r. papież Franciszek wprawił w konsternację i zgorszył szereg katolików na całym świecie, podpisując u boku muzułmańskiego immama tzw. deklarację z Abu Zabi, której jeden z punktów głosi, iż „Pluralizm i różnorodność religii (...) są wyrazem mądrej woli Bożej, z jaką Bóg stworzył istoty ludzkie”. Wcześniej podobnymi śladami podążali również ostatni poprzednicy Franciszka, czy to modląc się obok muzułmanów w meczenie w stronę Mekki (Benedykt XVI), czy też całując bluźniącą Chrystusowi „świętą” księgę muzułmanów, czyli Koran (Jan Paweł II). Jak można sądzić, wcielali oni tym samym w życie postanowienia II Soboru Watykańskiego, który – jak żaden inny Sobór w historii – z uznaniem wypowiadał się o islamie i innych niekatolickich religiach.
Wobec tego może rodzić się w nas mylne wrażenie, iż cały proces rozmontowywania tradycyjnej doktryny Kościoła zaczął się właśnie wraz z otwarciem nieszczęsnego Vaticanum II. Tymczasem faktem jest, iż przeforsowanie na Soborze wielu tak rewolucyjnych treści nie byłoby możliwe, gdyby wcześniej nie znalazły one poklasku na uczelniach katolickich i nie zagnieździły się w umysłach wielu kapłanów i teologów, najpierw w zaczątkowej formie nieśmiałych myśli, a następnie jako coraz wyraźniej sformułowane idee.

*****
Przykładem takiej właśnie antycypacji „ducha Soboru” w latach poprzedzających Vaticanum II, może być książka księdza (późniejszego kardynała) Karola Journet, pt. „Kościół Chrystusowy”, wydana w latach 50. XX w. Nie zamierzając omawiać szczegółowo owej pozycji, z której nota bene można by wysnuć wniosek o ukrytej przynależności do Kościoła wielkiej części osób wyznających inne niż katolicka religie, chciałbym w tym miejscu zaprezentować kilka cytatów z książki ks. Journet traktujących o islamie i porównać je z dwiema pozycjami poruszającymi właśnie ten temat, wydanymi kilkadziesiąt lat wcześniej. Wnioski – jak sądzę – nasuwają się same.

Ks. Journet tak skrótowo opisuje początki islamu i kreśli wizerunek „proroka” Mahometa:

„Założyciel islamu za mało znał chrystianizm, aby jego odrzucenie mogło być świadome. Mahomet odwraca się od wielobóstwa swojego plemienia. Rozmiłował się w religii jednego Boga, która – jak mu mówiono – została objawiona Abrahamowi, a później przekazywana dalej przez Proroków, Izaaka, Jakuba, Mojżesza… Ten właśnie monoteizm pragnie głosić wśród swoich, Arabów. Lecz monoteizm objawienia Abrahamowego stanowił wtedy dziedziczny przywilej jednego narodu, ludu żydowskiego, z którego on, jako arab, był nieodwołalnie wykluczony. Ten dramat wykluczenia i odrzucenia na pustynię stanowi najgłębsze źródło islamu.”

Z kolei w wydanej ok. 40 lat wcześniej od pozycji ks. Journet książce „Obrona religii katolickiej”, biskup J.S. Pelczar takimi oto słowy opisuje postać „rozmiłowanego w religii jednego Boga” założyciela islamu:

„Twórcą religii muzułmańskiej jest Mohammed, człowiek z natury skłonny do halucynacji i fanatyzmu, jako epileptyk czy histeryk, a przy tym przebiegły, okrutny i lubieżny. Wmówiwszy w siebie i w drugich powołanie prorocze i częste z „archaniołem Gabryelem” rozmowy, postanowił on na tle monoteizmu, czyli wiary w jednego Boga, religię Arabów, hołdującą bałwochwalstwu, pogodzić z mozaizmem i z religią chrześcijańską, którą poznał z nieczystych źródeł, bo z opowiadań sekciarzy; i rzeczywiście utworzył potworną mieszaninę, mająca za podstawę rzekome objawienia Boże, później w księdze „świętej” Al - Koran spisane”.

O wspomnianym w ostatnim zdaniu Koranie ks. Journet, cytując bez własnego komentarza słowa innego autora, w ten oto sposób nakreśla czytelnikowi charakter owej księgi:

„Tekst Koranu posiada formę jakiegoś nadprzyrodzonego dyktanda notowanego przez natchnionego proroka… Prorok Mahomet, a za nim wszyscy muzułmanie wielbią w Koranie doskonałą formę słowa Bożego”.

O tym, jak „doskonałą formą słowa Bożego” jest Koran, możemy również dowiedzieć się sięgając po wydany w Polsce pod koniec XIX w. „Słownik apologetyczny wiary katolickiej”, którego autorzy pisali:

„Koran jest zbiorem oderwanych kartek, pisanych przez Mahometa w miarę jak tego wymagały jego sprawy, których to kartek sam Mahomet za życia nie zbierał. (…) Kartki, które utworzyły Koran, zebrane zostały bez żadnej metody, tylko według rozmiarów, tak iż najdłuższe rozdziały, czyli Suraty, umieszczono na początku. Koran, zdaniem uczonych, najprzychylniej dla niego usposobionych, jest księgą najbezładniejszą, bez żadnego ze sobą związku, pozbawiony podniosłości myśli i rzeczywistej poezji, lecz w sposobie mówienia pełen przesadnej i napuszonej retoryki”.

Czy jednak powyższe cytaty z książki ks. Journeta oznaczają, iż  w pełni uznaje on wartość Koranu i religii  mahometańskiej. Bynajmniej. Autor zaznacza, iż „Proroctwa Mahometa przedstawiają dla chrześcijanina wiele problemów. (…) Dziwne jest dla chrześcijanina np. przypuścić, że posłannictwo podsuwające Mahometowi pojęcie transcendentności Bożej jako niezgodne z Wcieleniem, zanosi mu ten sam archanioł Gabriel, który sześć wieków przedtem zwiastował Dziewicy Maryi właśnie tajemnicę Wcielenia!”. Co ciekawe, nie mieszka przy tym jednak zaznaczyć, iż owe trudności nie powodują, „byśmy kwestionowali dobrą wiarę [Mahometa]. Uznajemy ją w pełni”.

Czy w podobny sposób „uznawali w pełni dobrą wiarę Mahometa” autorzy cytowanego „Słownika apologetycznego”? Oto odpowiedź:

„Czy Mahomet był człowiekiem dobrej wiary? Twierdzącą na to pytanie odpowiedź dają wszyscy prawie nowożytni racjonaliści. (…) Że Mahomet uważał się za powołanego do wielkich rzeczy drogą naturalną, jak wielu innych ludzi wierzy w swe wielkie myśli i odczuwa wielki zapał dla ich urzeczywistnienia, to rzecz możliwa. Lecz żeby on wierzył w boskie posłannictwo, w powołanie z zewnątrz mu dane, dość to trudno przypuścić, zważywszy, że potwierdzał swe pod tym względem przekonanie kartami Koranu, który podawał za z nieba sobie zesłany, aczkolwiek doskonale wiedział, że Koran ten wyszedł z jego własnego mózgu, a nawet był mu niekiedy poddawany przez [krewnego] Omara”.

Przypominają przy tym inne znane fakty z życia „proroka” i wyciągają następujący wniosek:

„[W Medynie] Mahomet urządził zbrojne pułki (…) następnie urządził sobie harem, przy czym odrywał nawet żony od mężów, a gdzie indziej kazał mordować swych przeciwników. Ilekroć czuł potrzebę usprawiedliwienia swego postępowania, wtedy „spadała z nieba” karta Koranu, która pochwalała wszystko to, co był uczynił. Okrutny i despotyczny wojak, kroczący naprzód w otoczeniu haremu i niebu rozkazujący przemawiać na korzyść swych namiętności – oto jest wielki prorok muzułmanów!”.

*****
Dla osób znających współczesną kościelną nowomowę, której jednym z motywów przewodnich jest dialogowanie, a zasadą działania zakaz formułowania jednoznacznych sądów i ocen, powyższe cytaty z ks. Journeta – choć sformułowane dekadę przed Soborem – to jednak wydają się rodem wyjęte z ery Kościoła posoborowego. Widać w nich wyraźne nie tylko odejście od retoryki dawniejszych autorów katolickich, ale również od oceny moralnej samego islamu w myśl zasady: wprawdzie nie zgadzam się, ale w pełni szanuję, uznaję dobra duchowe i nie śmiem zakładać złej woli… Jak widać choćby na tym przykładzie, modernistyczna rewolucja w Kościele wcale nie zaczęła się wraz z otwarciem Vaticanum II. Był on jedynie dojrzałym wykwitem zarazy, która szerzyła się w Kościele już od jakiegoś czasu. Co gorsze, wykwitem którego zgniłe owoce są do dziś dnia z coraz większą intensywnością serwowane milionom katolików na całym świecie...

22 wrz 2021

Suche dni. Zapomniana tradycja czy katolicki obowiązek?

 


Dziś oraz w najbliższe piątek i sobotę Kościół katolicki w swej tradycyjnej liturgii obchodzi  tzw. Suche Dni wrześniowe. Z racji tego, iż rewolucja liturgiczna Pawła VI doprowadziła do wyrzucenia z kalendarza liturgicznego również tych obchodów, pozbawiając ogół katolików wiedzy o nich oraz dóbr płynących z ich celebrowania, warto przypominać czym są Suche Dni i dlaczego powinniśmy je praktykować.

Na Quator tempora, czyli Suche Dni, zwane również w Polsce Dniami Kwartalnymi, składa się w sumie dwanaście dni w ciągu roku, podzielonych po trzy na każdą z pór roku. Suche Dni, będące dla katolików czasem postu i modlitwy, obchodzone są każdorazowo w środę, piątek i sobotę. Suche Dni wiosenne mają miejsce po I niedzieli Wielkiego Postu, letnie –  po uroczystości Zesłania Ducha Św., jesienne – po III niedzieli września (przed zmianą kalendarza liturgicznego przez Jana XXIII miały miejsce po święcie Podwyższenia Krzyża Św.), zaś zimowe po III niedzieli Adwentu.

Z nastaniem nowej pory roku Kościół święty każdorazowo obchodząc Suche Dni, nie tylko oddaje cześć należną Bogu, ale również poucza swych wiernych o ciągłej potrzebie odnoszenia wszystkich swych spraw do Stwórcy i pobudza do życia w świadomości pełnej zależności od Boga. Celebracji Suchych Dni towarzyszy bowiem kilka głównych celów i intencji. Po pierwsze, Kościół pragnie w nich przebłagiwać dobrego Boga za grzechy popełnione przez Jego dzieci w ostatnim czasie. Po wtóre, chce podziękować Bogu za otrzymane w tym czasie łaski i dobrodziejstwa, zarówno duchowe, jak i doczesne (np. w Suchych Dniach jesiennych dziękując za zbiory). W tych dniach Kościół w szczególny sposób prosi również Boga o pomyślność w kolejnej części roku oraz zanosi  błagania o nowe, liczne i święte powołania kapłańskie.

Kierowany tymi intencjami Kościół wskazuje swoim wiernym na czas Suchych Dni dwa zasadnicze środki, poprzez które mogą oni osobiście włączyć się w obchody Dni Kwartalnych: modlitwę oraz post. Zgodnie z tradycyjną praktyką katolicy są w tych dniach zobowiązani do zachowania postu ścisłego, a więc wstrzemięźliwości od pokarmów mięsnych oraz ograniczenia ilości spożywanych pokarmów do jednego pełnego posiłku i dwóch skromnych rano i wieczorem.

Warto przy tym pamiętać, iż Suche Dni należą do jednych z najstarszych w Kościele rzymskim cyklicznych obchodów liturgicznych. Ich historia sięga tak daleko ku początkom Kościoła, iż nie sposób podać czasu ich ustanowienia, zaś piszący o nich w V w. papież św. Leon Wielki stwierdza nawet, iż post Suchych Dni pochodni z podania apostolskiego. Wywodząca się z Rzymu tradycja Suchych Dni w ciągu wieków została zaprowadzona w poszczególnych krajach chrześcijańskiego Zachodu (np. Anglia VI/VII w., Niemcy IX w.), aby w końcu zostać usankcjonowana w całym Kościele łacińskim. Początkowo nie było ustalonej jednolitej daty obchodzenia Suchych Dni.  Dopiero w XI w. papieże określili obowiązujące z grubsza po dziś dzień terminy Dni Kwartalnych. Wypada w tym miejscu również zaznaczyć, iż bardzo dużą rolę w kształtowaniu się liturgii Suchych Dni odegrała decyzja papieża św. Gelazego (zm. 496 r.) o wyznaczeniu sobót Suchych Dni (obok soboty przed niedzielą białą i Wielkiej Soboty) jako terminów udzielania święceń kapłańskich. Stąd w niektórych krajach przyjęła się ludowa nazwa Suchych Dni jako „postu święceniowego”.

Kolorem szat liturgicznych Suchych Dni jest fiolet. Charakterystyczną cechą Mszy Świętych odprawianych w ich czasie jest również to, iż środy Suchych Dni posiadają nie jedną (jak to zazwyczaj ma miejsce), lecz dwie, natomiast soboty Suchych Dni aż pięć lub sześć lekcji. Ta ostatnia praktyka jest pozostałością po całonocnych czuwaniach, które w związku z udzielaniem święceń kapłańskich praktykowano dawniej w soboty Suchych Dni.

Zgodnie z obecnie obowiązującym prawem kanonicznym zachowywanie postu Suchych Dni nie jest obowiązkowe, podobnie zresztą jak prawie wszystkich innych tradycyjnych dni postnych. Czy jednak znając cel obchodzenia przez Kościół tego czasu oraz wiedząc o tym, iż praktykę tę zachowywały od starożytności wszystkie pokolenia katolików, możemy wymówić się spod tego chwalebnego obowiązku? Wszak nie grzeszymy mniej od naszych poprzedników i mamy za co przepraszać Boga. Podobnie jak oni powinniśmy również dziękować Bogu za wszystkie otrzymane od Niego dobrodziejstwa, a biorąc pod uwagę obecny ogromny kryzys w Kościele, tym usilniej mamy obowiązek błagać Boga o nowe i święte powołania do służby Bożej.