Wyobraźmy sobie następującą sytuację...
Od lat prowadzę ustatkowane i w miarę stabilne życie. Mam rodzinę, pracuję, posiadam swoje zainteresowania i pasje. Choć może nic szczególnego nie wyróżnia mnie z tłumu, to jednak jestem szczęśliwy i nie chcę zmieniać niczego zasadniczego w swoim życiu. Niestety, w pewnym momencie mój spokój i stabilność życiowa zostają zaburzone i to z całkiem niespodziewanej dla mnie strony. Choć nastoletnie lata już dawno za mną, to jednak nigdy do tej pory nie miałem szczególnych problemów ze zdrowiem. Z tym większym zdziwieniem zauważam, że z moim organizmem dzieje się coś niepokojącego. Początkowo objawy choroby nie były silne, a sam jej początek nie wzbudził we mnie nawet szczególnego zainteresowania. Myślałem sobie: "Ot, to pewnie nic takiego. Dużo pracuję, jestem przemęczony. Organizm domaga się po prostu odrobiny odpoczynku. Zwolnię na chwilę, zażyję kilka znanych mi leków, które już nie raz postawiły mnie na nogi i na pewno w krótkim czasie dojdę z powrotem do siebie". Gdy jednak owa kuracja okazała się nieskuteczna, a ja zamiast czuć się lepiej, z tygodnia na tydzień coraz mocniej odczuwam męczące dolegliwości, zaczynam poważnie się niepokoić. Do głowy przychodzą mi różne myśli, martwię się nie tylko o siebie, ale i o przyszłość najbliższych. Jedynym, co stanowi dla mnie promyk nadziei, że być może dręczące dolegliwości są raczej wynikiem przewrażliwienia niż rzeczywistej choroby to fakt, iż żadna z osób spotykających mnie na co dzień nie zauważyła objawów choroby. Gdy jednak pewnego dnia mój dawno niewidziany znajomy, spotykając mnie na ulicy kategorycznie stwierdził, iż wyglądam bardzo źle i powinienem natychmiast sprawdzić swój stan zdrowia, ostatecznie postanawiam przełamać swoją niechęć i zasięgnąć pomocy lekarskiej.
Udając się do lekarza podstawowej opieki zdrowotnej i wykonując zlecone badania szybko dowiaduję się, iż o ile zdiagnozowanie mojego schorzenia okazało się być dość łatwe, o tyle jego leczenia powinien podjąć się odpowiedni specjalista, gdyż użycie niewłaściwej terapii może doprowadzić nawet do najtragiczniejszych dla mnie skutków. Co gorsza, sami lekarze są dość mocno podzieleni w ocenie skuteczności kilku metod terapii choroby na którą zapadłem. Stojąc przed wyborem odpowiedniego lekarza robię więc rekonesans, starając się wybrać najlepszego. Okazuje się jednak, że przeróżnych i nierzadko sprzecznych opinii na temat konkretnych lekarzy jest tak wiele, że jedyne co nabyłem po próbie ich przejrzenia, to jeden wielki mętlik w głowie. Nie wiem ani który z nich jest najlepszy, ani któremu można w pełni zaufać. Nie mogąc jednak dalej przeciągać sprawy i będąc zmęczonym całą sytuacją, dochodzę w końcu do wniosku, iż udam się po prostu do najbliższego mi specjalisty.
Szukając namiarów do lekarza, z pewnym zdziwieniem odkrywam, iż jeden z pracujących w mojej miejscowości medyków, który skądinąd jest mi znany, specjalizuje się właśnie w gałęzi medycyny zajmującej się moim schorzeniem. Z natury nieufny, przed umówieniem się na wizytę pragnę jednak dowiedzieć się czegoś więcej o nim samym i jego osiągnięciach medycznych. Wkrótce udaje mi się ustalić, że należy on do grona medyków najdłużej zajmujących się tą problematyką i może pochwalić się wieloma udokumentowanymi w literaturze medycznej przypadkami skutecznej terapii nawet najcięższych przypadków chorobowych. Niespodziewanie poznaję również jego byłego pacjenta, który – jak relacjonował – zawdzięcza mu bardzo wiele i z pełnym przekonaniem może go polecić również mi. Nie pozostaje więc nic innego jak umówić się na wizytę.
Początek terapii nie napawa mnie optymizmem. Lekarz oznajmił bowiem, że mój obecny stan zdrowia jest pokłosiem wielu lat prowadzenia stylu życia dalekiego od zaleceń zdrowotnych, a dalsze w nim pozostawanie w bliższej lub dalszej przyszłości doprowadzi do mojej śmierci. Przerażony tą myślą postanawiam z całą konsekwencją poddać się zaleceniom lekarza, choć zdaję sobie sprawę, że będzie to oznaczało rewolucję w wielu aspektach mojego życia i będzie kosztować mnie wiele trudu i wyrzeczeń. Tak też okazuje się być i w praktyce. Choć momentami jest mi bardzo trudno, a niekiedy pojawiają się nawet chwile zwątpienia w sens terapii, to jednak kierując się rozumem dalej uparcie postępuję według wskazań lekarza. Chcę być zdrowy, a nade wszystko chcę żyć. Po pewnym czasie uzmysławiam sobie, że podjęte trudy przynoszą pożądany efekt, a mój stan zdrowia z pozoru niepostrzeżenie, jednak stopniowo poprawia się. Jednocześnie przekonuję się, iż nowy styl życia, do którego początkowo z wielkim trudem musiałem się zmuszać, w dłuższej perspektywie okazuje się nie być wcale taki uciążliwy, a w dodatku otwiera przede mną możliwości, których ze względu na własne ograniczenia nie byłem w stanie zrealizować w przeszłości. Wszystko zaczyna więc wskazywać na to, iż wkrótce na dobre pokonam chorobę. Lekarz bez ustanku powtarza mi jednak zdanie: „Chcąc, aby ta choroba już więcej do ciebie nie wróciła, nie możesz nigdy powrócić do dawnego stylu życia…”.
Po przeczytaniu tej krótkiej historii zechciejmy odpowiedzieć sobie na kilka pytań:
* Czy widząc u siebie oznaki choroby, a potem wiedząc, że nieleczona może doprowadzić do naszej śmierci, rozsądnym byłoby kompletnie zlekceważyć symptomy choroby i żyć udając że jej nie ma?
* Czy w tak ciężkiej w leczeniu chorobie rozsądnym byłoby zaufać jakiemukolwiek lekarzowi, nie sięgając po informacje o jego kompetencjach?
* Jaki sens miałaby terapia, gdybyśmy z zaleceń lekarskich wybierali tylko to co nam wygodne i nie wymaga od nas trudu?
* Jak należałoby wreszcie nazwać osobę, która na własnej skórze przekonując się o skuteczności leczenia i kompetencjach lekarza, po wyzdrowieniu z powrotem powróciła do dawnego stylu życia?
A teraz przeprowadźmy mały eksperyment myślowy i opowiedzmy tę samą historię na nowo, dokonując jednak małej zmiany. Załóżmy mianowicie, iż nasz bohater cierpi nie na trudną w leczeniu i niebezpieczną chorobę ciała, lecz na coś bardziej powszechnego i w istocie dużo bardziej poważnego. Dotyka go bowiem stan, który możemy określić mianem choroby duchowej.
Posłuchajmy więc historii...
Od lat prowadzę ustatkowane i w miarę stabilne życie. Mam rodzinę, pracuję, posiadam swoje zainteresowania i pasje. Choć jestem ochrzczony i uważam się za katolika, to wiara w Boga i sprawy jej dotyczące nie odgrywają w moim życiu dużej roli. Owszem, czasem – najczęściej w duże święta – idę do kościoła i modlę się prywatnie gdy odczuwamy taką potrzebę, jednak niewiele obchodzi mnie cała otoczka doktrynalna serwowana przez Kościół. Poza tym nie uważam za konieczne szczególnie przejmować się nakazami moralnym Kościoła, do którego formalnie należę. Przecież w codziennym życiu postępuję zgodnie z własnym sumieniem i nikomu nie robię krzywdy. Czy Bóg może wymagać ode mnie czegokolwiek innego? W pewnym momencie mój spokój wewnętrzny zostaje jednak zaburzony i to z całkiem niespodziewanej dla mnie strony. Sam do końca nie wiem co mogło wywołać niespotykane wcześniej myśli. Może impulsem tym była zasłyszana lub przeczytana gdzieś treść o podobnej tematyce, być może coś utkwiło mi w głowie po rozmowie na tematy światopoglądowe, które niekiedy zdarzało mi się prowadzić z różnymi znajomymi. Tak czy inaczej, od jakiegoś czasu, zrazu nieśmiało, później coraz uporczywiej nasuwają mi się pytania o mój stosunek do Boga i o to, co czeka mnie po śmierci: „Skoro wierzę, że Bóg istnieje i kieruje światem, to na jakiej podstawie mogę przypuszczać, że nie wymaga ode mnie niczego więcej ponad to, co sam w swym odczuciu uznam za konieczne aby określać siebie jako <dobrego człowieka>? A co jeśli po śmierci okaże się, że aby dostać się do miejsca, które Kościół nazywa „niebem”, powinienem żyć wedle określonych zasad, którymi zupełnie się nie przejmowałem? Co będzie ze mną jeśli do owego „nieba” nie trafię i po śmierci przekonam się, że coś takiego jak wieczne potępienie naprawdę istnieje…?”.
Choć wątpliwości tego rodzaju coraz częściej zaprzątają moją głowę, to początkowo postanawiam radzić sobie z nimi podobnie jak już niejednokrotnie obchodziłem się z różnymi przykrymi myślami, biorąc je po prostu na przeczekanie. Gdy to nie przynosi pożądanego efektu, postanawiam użyć innego, znanego mi „lekarstwa” na strapienia duchowe, nieśmiało zasięgając rady przyjaciół. Oni jednak, mając podobny do mnie pogląd na życie, nie są w stanie rozwiać moich rozterek, a jedyne co mogą mi przekazać to stwierdzenia, że „przecież wszyscy wokół – no, może poza garstką nawiedzonych fanatyków religijnych – mają na sprawy wiary pogląd taki jak my, a najważniejsze to żyć w zgodzie z sobą samym”. Już wówczas dostrzegając miałkość tego typu stwierdzeń, zdaję sobie jednak sprawę, że nie stoi za nimi żadna spójna i logiczna myśl, lecz raczej zwyczajna ignorancja, wygodnictwo i strach przed stanięciem w prawdzie przed sobą samym. Mimo to ciągle odkładam decyzję o pójściu krok naprzód w rozwiązaniu moich wątpliwości. Być może taki stan trwałby jeszcze przez długi czas, gdyby nie całkiem przypadkowe spotkanie z księdzem, którego znam z dzieciństwa, kiedy posługiwał on w mojej rodzinnej parafii. Rozmowa z nim nie była długa. Kilka kurtuazyjnych zdań, parę pytań o to co robię obecnie i jak się mają rodzice. Gdy jednak mieliśmy się rozchodzić, ksiądz nieoczekiwanie zapytał: „Bracie, a pamiętasz jeszcze odpowiedź na jedno z katechizmowych pytań, której uczyłeś się przed pierwszą Komunią Św.? Czy wiesz jakie są rzeczy ostateczne w życiu człowieka?”. I nie czekając na moją odpowiedź, dodał: „Mam nadzieję, że pamiętasz. Nikt inny nie przeżyje przecież twego życia za ciebie i nie stanie za ciebie przed Bogiem…”. Słowa te momentalnie tak mną wstrząsnęły, że nie pamiętam nawet dobrze co odpowiedziałem wówczas żegnającemu mnie kapłanowi. Doskonale pamiętam za to zdanie – odpowiedź na pytanie księdza, które wyłoniło się wówczas z odmętów mojej pamięci: „Są trzy rzeczy ostateczne: śmierć, sąd Boży, niebo albo piekło”. Po tym zdarzeniu wiedziałem już dobrze, że nie mogę dalej pozostawiać swej duszy w obecnym stanie. Rzecz była zbyt poważna, a ja zaczynałem zdawać sobie sprawę, iż w sprawach być może decydujących o moich losach po śmierci, błądzę jak dziecko we mgle… Postanawiam więc już dłużej nie zwlekać i poszukać odpowiedniego „lekarza duchowego”, który pomoże mi wyjść z obecnego stanu.
Gdzie jednak szukać pomocy? Wprawdzie jestem chrześcijaninem, jednak gdy przychodzi mi odpowiedzieć na pytanie dlaczego moja religia jest lepsza od pozostałych, czy też bardziej od nich prawdziwa, z zażenowaniem odkrywam, że nie mam w tym temacie nic do powiedzenia. Decyduję więc, że pierwszym krokiem w poszukiwaniu „lekarstwa duchowego” będzie zdobycie wiedzy o poszczególnych systemach religijnych i wybranie tego, który wyda mi się najbardziej wiarygodnym. Już wstępne przymiarki do tego zadania uzmysławiają mi jednak, że problematyka jest tak szeroka, że musiałbym niemal odbyć studia religioznawcze, aby zdobyć wystarczające informacje. Nieco zrezygnowany postanawiam więc poszukać innego rozwiązania i pytam o radę znajomą mi osobę, o której wiem, iż traktuje na poważnie sprawy wiary. Rozwiązanie mi zaproponowane jest bardzo proste: „W jakim celu chcesz poznawać naraz wszystkie religie? Czy nie lepiej najpierw poznać własną i w kontekście tej wiedzy wyrobić sobie zdanie o innych?”. Uznając słuszność tej celnej uwagi, postanawiam więc sprawdzić referencje „lekarza”, który skądinąd był mi znany.
Korzystając z materiałów poleconych mi przez wspomnianego doradcę, początkowo zaczynam zgłębiać podstawy, na których oparta jest religia katolicka i poznawać dowody, które świadczą o jej prawdziwości. Bardzo szybko uzmysławiam sobie, iż niezgodne z elementarnymi zasadami logiki jest utrzymywanie, że sprzeczne ze sobą systemy religijne mogą być jednocześnie prawdziwe. Przekonuję się przy tym, że ilość dowodów potwierdzających opis życia, śmierci i zmartwychwstania Jezusa Chrystusa opisany w Ewangeliach jest tak duża, że niepodobna jest podważać czy kwestionować ich wiarygodność. Dostrzegając jednak, iż istnieje bardzo wiele wyznań chrześcijańskich, nierzadko różniących się między sobą w wielu istotnych punktach doktryny, chcę dowiedzieć się, który z kościołów jest rzeczywiście tym, który założył Jezus Chrystus. Nie przypuszczałem przy tym nawet, że tak łatwo dowieść, iż tylko w Kościele katolickim można odnaleźć przymioty, które zgodnie z nauką apostolską musi posiadać prawdziwy Kościół Jezusa Chrystusa. Dochodzę więc do punktu, w którym dokładnie wiem, któremu „lekarzowi” powinienem powierzyć moją duszę. O innych „terapiach” nie chcę już nawet słyszeć. Pozostało więc udać się na wizytę.
Początek „terapii duchowej” nie napawa mnie optymizmem. Wsłuchując się w słowa dobrych katolickich kapłanów szybko odkrywam bowiem, iż mój obecny stan duchowy jest pokłosiem wielu lat życia tak, jakby Bóg w rzeczywistości nie istniał, a dalsze w nim pozostawanie w bliższej lub dalszej przyszłości doprowadzi do mojej wiecznej zguby. Przerażony tą myślą postanawiam zrewidować moje dotychczasowe postępowanie, choć zdaję sobie sprawę, że będzie to oznaczało rewolucję w wielu aspektach mojego życia i będzie kosztować mnie nieraz wiele trudu i wyrzeczeń. Tak też okazuje się być i w praktyce. Nie jest przecież łatwo nie tylko np. wyzbyć się „niewinnych” oszustw i kłamstw w codziennym życiu, ale i zważać na intencję swoich czynów, starając się ją uzgadniać z przykazaniami Bożymi i moralnością chrześcijańską. Konsekwentnie trwając jednak w przyjętych postanowieniach i coraz bardziej poznając naukę katolicką, zauważam, że początkowe trudności stopniowo znikają. Z czasem przekonuję się, że prowadzenie katolickiego życia rzeczywiście zmienia człowieka na lepsze, a „walka duchowa” szybko przestaje być uciążliwym trudem, stając się wielkim życiowym wyzwaniem, którego celem jest jak największe upodobnienie się do Boga. Z radością zaczynam również dostrzegać, że rozterki duchowe, a więc te objawy mojej choroby, które leżały u podstaw zwrócenia się ku Bogu, stopniowo zaczęły zanikać. Dziś mogę już powiedzieć, iż zostałem z nich wyleczony. Starając się żyć w łasce Bożej i wiedząc, że nie ma nic bardziej wzniosłego, harmonijnego i godnego wiary jak nauka katolicka, żyję życiem pełnym nadziei, bez towarzyszących mi kiedyś lęku i niepewności. Wiem dobrze jakiemu Lekarzowi zaufałem i mam absolutną pewność, że oddając się pod Jego kierunek i opiekę nie dotknie mnie choroba duszy, której najgorsze z możliwych konsekwencje będę musiał ponosić na zawsze...
Na tym zakończmy naszą historię i zapytajmy siebie:
* Czy widząc u siebie podobne wątpliwości – oznaki choroby duchowej i choćby dopuszczając możliwość istnienia wiecznego potępienia, rozsądnym byłoby kompletnie zlekceważyć takie myśli i założyć, że pewnie „wszystko będzie dobrze”?
* Czy nie mając wystarczającej wiedzy aby przekonać się, że katolicyzm jest rzeczywiście religią objawioną przez Boga, odpowiedzialnym byłoby nie podjęcie próby poznania argumentów za tym przemawiających?
* Czy miałaby sens postawa, gdyby przekonując się o prawdziwości religii katolickiej, uznawalibyśmy tylko te jej wskazania, które są nam wygodne i nie wymagają od nas trudu?
* Jak należałoby wreszcie nazwać osobę, która dostrzegając to, jak wspaniałe owoce przynosi życie zgodne z wolą Bożą, postanowiła mimo to żyć zgodnie z tym, co sama uzna za stosowne?
A teraz wróćmy na chwilę do pytań zadanych po opisie choroby ciała i pomyślmy czy na oba „zestawy pytań” udzieliliśmy identycznych odpowiedzi?
Jeśli okazuje się, że ów „test zgodności” niezupełnie się zgrywa, a tli się we mnie jeszcze światło wiary, to warto zastanowić się, czy i mnie nie dotknęła przypadkiem poważna choroba duchowa.
Najlepszy Lekarz dusz zawsze na mnie czeka. I jedyne, czego na początku ode mnie oczekuje, to tego, abym traktował Go poważnie...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz