10 lis 2022

Pogrzeby posoborowe a wiara w powszechne zbawienie

 


„Jak często ostatnie Sakramenty i pomoc duchowa nie przydają się nic grzesznikom, którzy za życia pili nieprawość jako wodę i bez przerwy gardzili łaskami Boga! Ale przyjdzie i dla was ten moment, kiedy w godzinie śmierci przyjmiecie pociechy religijne i światu może będzie się wydawało, że należycie pojednaliście się z Bogiem. A niestety, stanie się z wami to samo, co się przydarzyło nieszczęsnemu Joabowi! (…) Jak Joab będziecie się trzymać skrzydeł ołtarza, ale nie unikniecie wiecznej śmierci”.
                                                                         św. Jan Maria Vianney


„Wszyscy, może poza zbrodniarzami, mordercami i gwałcicielami, pójdziemy najpewniej do Nieba”. Takie myślenie towarzyszy bardzo wielu współczesnym, „posoborowym” katolikom i bardzo często jest konsekwencją określonego przekazu, który przez lata ich życia płynie z parafialnych ambon, czy raczej pulpitów… 

Spójrzmy przykładowo na treści, które towarzyszą obrzędom pogrzebowym w nowym rycie. Jedynym z istotnych elementów współczesnego pogrzebu jest kazanie. Wsłuchując się w ich treść nietrudno zauważyć, iż zasadniczo dzielą się one na dwa rodzaje, w zależności od tego, jakie życie prowadziła osoba zmarła. I tak w przypadku osób, o których można powiedzieć, iż były w taki czy inny sposób religijne i w powszechnym odczuciu prowadziły przyzwoite życie, kazanie pogrzebowe jest często, osnutą w szaty religijne, laudacją na ich cześć. Kapłani przypominają bowiem zebranym zasługi zmarłego, jego pozytywne cechy i zachowania oraz uczestnictwo w życiu parafialnym, a końcowym akcentem kazania, wyrażanym bardziej lub mniej wprost, jest wniosek, iż zmarły najprawdopodobniej przebywa już „w domu Ojca”. A co w przypadku osób, o których mimo usilnych starań nie sposób powiedzieć, że prowadziły chrześcijańskie życie? W tym wypadku posoborowi duszpasterze często roztaczają wzruszające wizje ludzkiej niegodności z jednej, a przewyższającego ją bezmiaru miłosierdzia Bożego z drugiej strony, co skutecznie „leczy” obawy o zbawienie duszy po śmierci.

Zatrważające jest przy tym, iż posoborowi kapłani, czy to z powodu wypaczenia swej wiary (teoria powszechnego zbawienia), czy też w imię zadowolenia wiernych i niezniechęcania ich do Kościoła, kierując do wiernych taki właśnie przekaz, zupełnie deformują nauczanie Kościoła oraz długofalowo przyczyniają się do wzrostu obojętności religijnej katolików. Czy bowiem roztropnym i odpowiadającym prawdzie jest zapewnianie wiernych, iż dana osoba, najczęściej nieodznaczająca się przecież cnotami heroicznymi, osiągnęła już szczęście wieczne?

Jako katolicy powinniśmy ciągle wzrastać w cnocie nadziei, która utwierdza nas w przekonaniu, iż Bóg wynagrodzi nas po śmierci, jeśli do końca ziemskiego życia pozostaniemy Mu wierni. Jest to dla wyznawcy Chrystusa powód wielkiej radości i skuteczny bodziec do wytrwania nawet w największych przeciwnościach. Z drugiej strony wiedząc o tym, iż o naszym wiecznym losie przesądza stan naszej duszy w momencie śmierci oraz zdając sobie sprawę z ułomności ludzkiej natury, nigdy nie możemy być pewni swego zbawienia żyjąc w przekonaniu, iż „przecież w życiu zrobiłem więcej dobrego aniżeli złego i jestem przyzwoitym człowiekiem”. Moment śmierci, gdy ważą się nasze wieczne losy, a szatan podejmuje ostatnie próby zasiania w nas zwątpienia i strącenia w otchłań piekła, również dla osoby szczerze miłującej Boga jest momentem, do którego powinna się ona przygotowywać całe życie, by w tej decydującej chwili, utwierdzona w łasce, przejść przez niego zwycięsko. Z drugiej strony aż strach nawet myśleć, byśmy mieli znaleźć się w gronie tych, którzy niewiele sobie robiąc z Boga w swym życiu, staną w tym stanie w obliczu śmierci. Przypadek Dobrego Łotra, choć możliwy, to jednak – jak pouczają święci – u kresu życia osoby odrzucającej Boga bardzo mało prawdopodobny...  

Rzecz jasna możemy, a nawet powinniśmy mieć nadzieję, iż znani nam bliscy umarli w stanie łaski uświęcającej, jednak ani my, ani tym bardziej osoby, które nie znały dobrze ani nie towarzyszyły do końca umierającemu, nie powinniśmy publicznie wyrokować o jego wiecznym losie. Tym bardziej nie wypada, zwłaszcza kapłanom, sugerować wiernym, iż dana dusza cieszy się już radością niebiańską. Czyniąc w ten sposób zupełnie pomijają oni bowiem niezwykle ważny fakt, a mianowicie to, iż dusza umierając w stanie łaski, a mając nieodpokutowane grzechy, choćby powszednie, nie trafia bezpośrednio do Nieba, lecz ponosi czasowe kary czyśćcowe. Z racji tego, iż, jak możemy słusznie przypuszczać, męki Czyśćca są udziałem dużej rzeszy wiernych, tak niezwykle ważne są modlitwy za zmarłych, a zwłaszcza składana w ich intencji Ofiara Mszy Św, które to owe męki mogą skrócić. 

Czy dostrzegając to, iż nie tylko w kazaniach pogrzebowych, ale i w całym kaznodziejstwie posoborowym tematy piekła i czyśćca są zupełnie marginalizowane, a dominuje fałszywe rozumienie miłosierdzia Bożego, może dziwić fakt, że ludzie coraz mniej poważanie traktują swoje obowiązki chrześcijańskie, zaś pamięć o zmarłych często ogranicza się do zapalenia lampki w uroczystość Wszystkich Świętych? Skoro wszyscy będą zbawieni, to po co się starać, po co modlić się za zmarłych?

Ktoś pomyśli może w tym miejscu, iż przecież nie wszyscy kapłani Novus Ordo w wyżej opisany sposób przedstawiają wiernym rzeczy ostateczne człowieka, a przedstawione tu tendencje nie wynikają z oficjalnych tekstów kościelnych. Przytoczmy więc poniżej dwa znamienne przykłady.

W używanych w Polsce obrzędach pogrzebowych znajduje się, odmawiana nad trumną zmarłego, modlitwa rozpoczynająca się następującymi słowami: 
 
„Nasz brat zasnął (Nasza siostra zasnęła) w
pokoju z Chrystusem. Z wiarą i nadzieją życia
wiecznego polecajmy go (ją) miłosierdziu Bożemu.
Prośmy Boga…”.

A teraz zastanówmy się. Czy o każdym wiernym możemy powiedzieć, że „zasnął w pokoju z Chrystusem”? Z pewnością nie. W ten sposób możemy powiedzieć tylko o osobach umierających w stanie łaski. Czy odpowiednie jest wobec tego używanie takiej formuły, zwłaszcza w sytuacji, gdy nie wiemy w jakim stanie duszy odeszła do wieczności dana osoba lub nawet możemy mieć uzasadnione obawy co do jej zbawienia? Jedynym logicznym wnioskiem płynącym z tej modlitwy jest stwierdzenie, iż zmarły został zbawiony, a my modlimy się jedynie o jak najszybsze przyjęcie go do Nieba przez Boga.

W jednym ze zbiorów modlitw powszechnych używanych w polskich parafiach znajduje się z kolei wezwanie za zmarłych, którego początek brzmi tak:

„Módlmy się za tych, którzy umarli niepojednani z Bogiem, Kościołem i ludźmi”.

Zapytajmy więc: gdzie zgodnie z nauką katolicką znajdują się dusze tych, którzy umarli niepojednani z Bogiem, a więc w stanie grzechu śmiertelnego. Odpowiedź jest jednoznaczna: w piekle. Czy wolno katolikowi modlić się za potępionych? Oczywiście nie, gdyż wyrok potępienia jest wieczny. Dlaczego więc Kościół posoborowy modli się za tych, którzy umarli niepojednani z Bogiem? Zakładając, iż modlitwy te odzwierciedlają jego wiarę i nie uciekając się do ich ekwilibrystycznej interpretacji należy przyjąć, iż Kościół posoborowy, nawet wbrew swemu własnemu katechizmowi, wierzy, iż każdy zmarły prędzej czy później będzie zbawiony…

Taka wiara nie ma jednak nic wspólnego z Ewangelią oraz autentycznym i nieomylnym nauczaniem Kościoła katolickiego. 

Kościół w służbie doczesności?

 



Nie ulega najmniejszej wątpliwości, iż współczesne państwa i narody, jeszcze w poprzednim wieku uznawane za katolickie, w ogromnej mierze nie tylko odwróciły się od Boga, ale wręcz gardzą Bogiem i Jego przykazaniami.

W przestrzeni publicznej prawie nikt nie mówi już o prawach Boga i obowiązku posłuszeństwa wobec Jego woli, za to z bardzo wielu ust nie schodzą frazesy o tzw. prawach człowieka, a wiodącym obowiązkiem społecznym jest sprzeciw wobec tzw. nietolerancji. Dla rządzących kompletną niedorzecznością jest podnoszenie kwestii obowiązków państwa wobec prawdziwej religii, za to wszyscy oni staną murem w obronie neutralności światopoglądowej państwa. Z życia współczesnych społeczeństw praktycznie zniknęło również słowo „grzech”, które zastąpiło, odmieniane przez wszystkie przypadki, mityczne pojęcie „wolności”.

Wielu katolików zastanawia się przy tym jako to możliwe, iż w obliczu tak wielkiej apostazji całych społeczeństw, współczesny Kościół, zwłaszcza w osobach jego najwyższych dostojników, w swych działaniach tak mocno wpisuje się w narrację świeckich władców tego świata. O tym, jak poczesne miejsce w wypowiedziach i tekstach hierarchów Kościoła zajmuje bowiem od czasów Vaticanum II tematyka tzw. godności i praw człowieka najlepiej świadczy fakt, iż Paweł VI nie zawahał się stwierdzić, iż „my także, bardziej niż ktokolwiek inny, jesteśmy czcicielami człowieka”. Idąc tym śladem Kościół przykłada wiele sił i energii walcząc z nierównościami i wykluczeniami społecznymi, wspiera globalistyczne dążenia organizacji międzynarodowych oraz – zwłaszcza za obecnego pontyfikatu – walczy o ochronę klimatu i promuje ekologię.

Idąc z duchem czasu, wraz z ogłoszeniem soborowej deklaracji „Dignitatis humanae”, ze społecznej doktryny Kościoła usunięto pojęcia państwa katolickiego, mającego określone zobowiązania wobec Boga, i zastąpiono je doktryną wolności religijnej, zrównującej w prawach publicznych prawdę i fałsz, a więc dobro i zło. Jakże zresztą mogłoby być inaczej, skoro – jak głosi podpisana przez papieża Franciszka deklaracja z Abu Zabi – „różnorodność religii jest wyrazem mądrej woli Bożej”. 
O czym innym zaś, jak nie o tym, iż pojęcie grzechu tak jak je rozumiał od zawsze Kościół katolicki, zostało kompletnie zdezawuowane wśród pasterzy „Kościoła nowego adwentu” (Jan Paweł II) przekonuje to, iż za wskazaniem Franciszka dopuścili oni do sakramentu Eucharystii osoby żyjące w grzechach ciężkich (rozwodnicy), a ostatnio coraz silniej promowana jest w Kościele akceptacja wielokrotnie potępionego w Piśmie Świętym homoseksualizmu.

Z czego wynika ta przerażająca w swej istocie zbieżność? Jak to możliwe, iż Kościół zdaje się być obecnie nierzadko bardziej oddanym służbie człowiekowi i światu aniżeli Bogu i obronie Jego praw?

Niezwykle trafnym przyczynkiem w odpowiedzi na to pytanie może być poniższy cytat, pochodzący – co ciekawe – z powieści znanego polskiego pisarza i publicysty Pawła Lisickiego pt. „Przerwa w pracy”. Jeden z jej bohaterów, modernistyczny teolog ks. Renar, w taki oto sposób tłumaczy bowiem swoje zaangażowanie w działania ateistycznych kreatorów „nowego porządku świata”:

„Dojrzeliśmy do tego, że nauka i wiara idą ręka w rękę. Radykalny ekumenizm i radykalny ateizm to dwie strony tego samego. Wierzyć, że Boga nie ma, i wierzyć, że spotka się go w każdej religii to to samo. Moja pierwsza główna teza teologiczna brzmi – Renar podniósł nieco głos – że Chrystus zjednoczył się z każdym człowiekiem, niezależnie, czy on o tym wie, czy nie. A z tego wynika, że człowiek odkrywając siebie, odkrywa od razu Boga w sobie. Służba Bogu to służba ludzkości i jej przyszłości (…)”.

Czy słowa te nie zmuszają do refleksji? Skoro bowiem uznamy – a tak uczynił przecież Kościół posoborowy – iż wszystkie (przynajmniej „tradycyjne”) religie są godne uznania, oddają cześć Bogu oraz w konsekwencji swoimi drogami prowadzą do zbawienia, to czy ma jakikolwiek sens nieustanne podkreślanie konieczności posłuszeństwa prawdziwemu Bogu i przynależności do jedynego prawdziwego Kościoła, który założył Jezus Chrystus? Skoro nawet papież (JP2), który odprawiając codziennie Mszę Św. całował Ewangelię, był w stanie złożyć „w hołdzie” antychrześcijańskiemu islamowi pocałunek na księdze Koranu, to czy daleko od tego do wniosku, iż zostawiając na boku w istocie drugorzędne różnice religijne powinniśmy skoncentrować się na tym, aby ludzkość mogła żyć w dostatku i pokoju, przemieniając świat i czyniąc go bardziej ludzkim i braterskim? Czy skoro Boga można rzekomo odnaleźć w wielu sprzecznych ze sobą religiach, to czy z wiary w Niego może ostać się cokolwiek poza mglistymi pojęciami dobra, szczęścia czy miłości? „Radykalny ekumenizm i radykalny ateizm to dwie strony tego samego. Wierzyć, że Boga nie ma, i wierzyć, że spotka się go w każdej religii to to samo…”.