Letni katolik, o czym szerzej była mowa w pierwszym tekście na ten temat, to osoba deklarująca się jako wierząca w Boga i należąca do Kościoła katolickiego, która jednak nie widzi większych trudności w odrzucaniu niektórych z punktów wiary i moralności katolickiej. Letni katolik wierzy w Boga, bo tak został wychowany w domu rodzinnym i tę wiarę podpowiada mu jego intuicja, jednak wierzy „po swojemu”, przesiewając przez sito swoich upodobań i poglądów wiele kwestii związanych z wiarą, a chyba jeszcze częściej z moralnością. Gdy zapytamy taką osobę o to, na czym opiera swoje przekonania stojące w sprzeczności z katolicyzmem oraz jak może je pogodzić z przynależnością do Kościoła, bardzo rzadko uzyskamy jakkolwiek składną odpowiedź. Wynika to stąd, iż letnich katolików cechuje bardzo duża ignorancja religijna, zaś ich szeroko pojęte poglądy religijne nie są wynikiem poszukiwań obiektywnego uzasadnienia tego w co wierzą, lecz opierają się na prostym „wydaje mi się, że…”.
Czyż uciekając od tego, elementarnego dla osoby wierzącej pytania, nie zachowuję się jak osoba, która nie potrafi odpowiednio zanalizować otaczającej ją rzeczywistości i rozeznać swojego najbardziej żywotnego interesu? Któż zdrowo myślący, potencjalnie mając przed sobą wizję największej możliwej nagrody lub kary, przejdzie obok niej obojętnie? A jednak… Letni katolicy wielką rzeszą kroczą przez życie nie próbując rozeznać czego w istocie wymaga od nich Pan Bóg, mydląc swój duchowy wzrok naiwnym i pozbawionym jakichkolwiek racjonalnych podstaw przekonaniem, iż „co do zasady pewnie jest tak jak myślę, a reszta i tak nie ma zapewne większego znaczenia”.
Z czego więc może wynikać tak powszechne dziś zaślepienie religijne wielu tzw. letnich katolików? Wszak bardzo wielu spośród nich w sprawach dóbr doczesnych wykazuje się niebywałą przezornością, rozwagą i dbałością o własny interes. Wydaje się, że kluczowe znaczenie w tej sprawie mają zagrożenia, o których pisał św. Jan Apostoł: „Nie miłujcie świata ani tego, co jest na świecie. Jeśli kto miłuje świat, nie ma w nim miłości Ojca. Wszystko bowiem co jest na świecie, a więc pożądliwość ciała, pożądliwość oczu i pycha tego żywota nie pochodzi od Ojca, lecz od świata” (1J 2,15-16). W życiu każdego człowieka istnieje szereg obszarów czy dążeń, które nie będąc z natury złymi, nie poddane jednak kontroli oświeconych wiarą rozumu i woli, szybko przerodzić się mogą w pożywkę grzesznych pożądliwości. Dla jednych mogą nimi być dobra materialne, dla innych przyjemności zmysłowe, dla kolejnych choćby uznanie w oczach ludzi. Spotykając je na drodze swego życia i widząc ich atrakcyjność, niekiedy dość szybko przychodzi człowiekowi wierzącemu stanąć przed dylematem: iść krok dalej w spełnieniu swych pożądliwości czy posłuchać nakazów religii i wycofać się. Często może to być moment kluczowy. Jeśli bowiem podejmiemy wówczas trud refleksji nad motywami swego postępowania i roli w nich Boga, to nawet niekiedy upadając mamy dużą szansę kształtować swe życie według zasady, iż jest nade mną Ten, od którego jestem zależny i z którego wolą mam obowiązek się liczyć. Jeśli zaś przeczuwając niemożliwość pogodzenia schlebiania pożądliwościom z nakazami religii, odłożę sprawę „ad acta” i bezrefleksyjnie oddam się w ramiona pożądliwości, to bardzo możliwym jest, iż nigdy już do tego pytania nie wrócę i będę je od siebie odpychał również w innych przypadkach. Ileż jest takich sytuacji, gdy osoba uznająca się za wierzącą zaczyna pod wpływem różnych okoliczności dostrzegać, iż pewne jej zachowania nie współgrają z religią katolicką, w której została wychowana. Jakże smutny jest widok, gdy osoba taka, zamiast pójść za tym impulsem łaski i – postępując jak najbardziej rozumnie – starać się lepiej poznać Boga, Jego wolę oraz dostosować do niej swe życie, czyni zupełnie przeciwnie. Przeczuwając bowiem, iż konsekwencją stanięcia w prawdzie przed Bogiem będzie zapewne konieczność porzucenia tak bardzo pożądanych przez nią, a uznawanych za grzeszne przyjemności oraz obowiązek kształtowania swych postaw nie według własnego widzi mi się, lecz zgodnie z nakazami Ewangelii, woli pozostać ignorantem religijnym w nadziei, że brak wiedzy uchroni ją od rodzącego się w duszy dysonansu oraz wyrzutów sumienia.
Człowiek świadomie odrzucający myśl o Bogu będzie pewnie próbował w jakiś sposób usprawiedliwić swe postępowanie. Powie, że to co robi „to przecież nic takiego”, stwierdzi, iż „nie ma problemu, gdyż wszyscy tak robią”. Opowiedzenie się po stronie grzechu najczęściej otworzy również w jego życiu pola do kolejnych grzechów i uczyni go nieczułym na natchnienia łaski Bożej. W ten sposób wypełnią się na nim słowa z Listu św. Piotra: „Pies powrócił do tego, co sam zwymiotował, a świnia umyta do kałuży błota” (2P 2,22). Wreszcie, zanurzony w pożądliwościach, po jakimś czasie może uznać, iż niemożliwym jest aby Bóg – o ile istnieje – miał coś przeciwko temu, co jest dla niego tak ważne i sprawiające tyle przyjemności i radości. Tym sposobem już tylko krok, jeśli nie do zupełnego porzucenia wiary w Boga, to do stworzenia w swym umyśle bożka skrojonego na swoją własną modłę i do praktycznego, choć niekoniecznie wyartykułowanego znienawidzenia prawdziwego Boga:
„Wszystkie grzechy śmiertelne są z istoty swojej przeciwne miłości Boga, ponieważ ją przytłumiają w naszym sercu, podżegając do przenoszenia stworzenia nad Stwórcę i czynią nas nieprzyjaciółmi Boga. Lecz są także grzechy szczególniej wprost jej przeciwne, to jest nienawiść Boga i grzechy stąd pochodzące. Któż by uwierzył? Są jednak ludzie nienawidzący Boga, pragnący, żeby albo nie istniał, albo żeby był obojętny na dobroć lub złość naszych czynów. Nienawidzą Go, ponieważ jest sprawiedliwy, ponieważ jest mścicielem zbrodni i wymierza karę na jaką zasługują: „Niektórzy mogą nienawidzić Boga, mówi św. Tomasz, to jest, o ile boją się go jako zakazującego grzechów i wymierzającego kary”. Jest to grzech zgrozą przejmujący; największy ze wszystkich grzechów: „Nienawiść Boga jest to najszkaradniejszy grzech człowieka, większy od innych grzechów, najcięższy grzech” (kard. Gousset, „Teologia moralna”).
Umiłowany uczeń Pański, św. Jan pisał, iż „miłość względem Boga polega na spełnianiu Jego przykazań” (1J 5,3). Jakże więc nazwać stan, w którym ktoś świadomie i z odrazą odrzuca wrodzony ludziom obowiązek poznania Boga i służenia Mu, a w zamian wybiera to co mu wygodne, łatwe i przyjemne? Czy to tylko ignorancja? Czy letni katolik może wymówić się od winy wzgardzenia samym Bogiem? Czy można również wyróżnić moment, w którym wzgarda Bogiem przeradza się w faktyczną nienawiść wobec Niego?
Oby dobry Bóg uchronił nas od tak powszechnej dziś plagi „letniego katolicyzmu”, a jego „wyznawców” jeszcze raz natchnął swoją łaską, aby zawrócili z tej błędnej drogi, która prostą linią prowadzi do piekła.