12 gru 2021

"Chata". Czy jest to film o chrześcijańskim sensie cierpienia?

 


Dla prawie każdego człowieka przychodzi w pewnym etapie życia czas, w którym musi on zmierzyć się z nieubłaganie nasuwającym się pytaniem o to, dlaczego na naszym świecie istnieje zło i to nieraz w najbardziej odrażającej postaci. Dla chrześcijan częstokroć pytanie to potęguje rozterka, w jaki sposób pogodzić opatrzność Bożą nad każdym człowiekiem oraz takie atrybuty Boga jak Jego absolutną dobroć, miłość i sprawiedliwość ze złem i nieszczęściami, które dotykają niekiedy osoby całkiem niewinne i bezbronne. Wobec tych niełatwych przecież pytań wielu katolików, być może pozbawionych na etapie katechizacji wystarczająco jasnych pouczeń w tej materii, szuka w różnych miejscach „na własną rękę” odpowiedzi na te pytania, lub – co gorsza – zupełnie rezygnuje z próby zmierzenia się z tą kwestią, narażając przez to na szwank swoją wiarę w chwilach trudności.

W ostatnim czasie dane mi było obejrzeć wypuszczony na ekrany w 2017 r. film „Chata” w reżyserii Stuarta Hazeldine’a, będący ekranizacją powieści Williama P. Younga pod tym samym tytułem. I choć nie wiem czy taka właśnie intencja przyświecała twórcom tego filmu, to wydaje się, iż dla niejednego z widzów może być on pewnym „światłem w tunelu” w poszukiwaniu sensu cierpienia w życiu chrześcijanina. Czy jednak starając się spojrzeć na zawarte w nim treści z perspektywy katolickiej mogę stwierdzić, iż wyjaśnienie tego problemu ukazane w „Chacie” jest satysfakcjonujące i możliwe do przyjęcia?

Początek „Chaty” wprowadza nas w życie szczęśliwej rodziny amerykańskich pobożnych protestantów. Mimo tego, iż szybko dowiadujemy się, że główny bohater filmu i głowa rodziny Mackenzie ma za sobą tragiczne dzieciństwo, to jednak, jak się wydaje, posiada on na tyle silne przekonania, iż potrafi skutecznie przekazywać swym dzieciom wiarę w „Tatę” (bo tak nazywają Boga członkowie rodziny) oraz być dla nich podporą w szukaniu odpowiedzi na niełatwe dylematy egzystencjalne i religijne. Pewnego dnia w życiu rodziny Phillipsów dochodzi jednak do tragedii. Oto bowiem na biwaku, na który Mack wybrał się wraz z trójką swoich dzieci, zostaje porwana, a następnie zamordowana przez seryjnego mordercę jego kilkuletnia córka. Po tym zdarzeniu Mackenzie, obwiniając się o śmierć dziecka i nie mogąc pogodzić się z tą straszną zbrodnią, popada w głęboki kryzys duchowy, wynikający – jak się później okaże – z utraty wiary w dobroć Boga, który choć może, to jednak nie zapobiega tak strasznym zdarzeniom. W takich to okolicznościach Mackenzie znajduje pewnego dnia w skrzynce na listy prośbę o przybycie do leśnej chaty, w której została zamordowana jego córka, której adresatem jest „Tata”. Nie wiedząc kto jest rzeczywistym adresatem tego listu, nie bez obawy postanawia samotnie wybrać się na miejsce zbrodni. Ku swojemu zdziwieniu, spotyka tam bliskowschodniej urody mężczyznę, który prowadzi go do tajemniczego miejsca, w którym okazuje się, iż ów mężczyzna to Jezus Chrystus, a miejsce do którego przybyli to dom Boga, w którym Syn Boży zamieszkuje z ukazanymi pod postacią kobiet Bogiem Ojcem – „Tatą” oraz Duchem Świętym. Mimo tego, że wizyta w „chacie Boga” okazuje się być ostatecznie jedynie snem walczącego o przeżycie po wypadku samochodowym w drodze do leśnej chaty bohatera, to jednak w jej wyniku dokonuje się jego duchowa przemiana. Mackenzie, dobrowolnie opuszczając po kilku dniach przedsionek raju, jest zupełnie pogodzony z Bogiem i w pełni akceptuje ciężki los, który był jego udziałem.

W jaki więc sposób „Bóg” sprawił, iż Mackenzie pogodził się ze śmiercią córki i przestał obwiniać za to Pana Boga? Ukazaną w tym zakresie narrację filmu można sprowadzić do kilku punktów. Po pierwsze, „Tata” wykazuje zrozpaczonemu bohaterowi, iż to nie od Boga pochodzi zło na świecie i jest ono dla Boga nie mniej bolesne aniżeli dla ludzi go osobiście doświadczających. Po drugie, Bóg cierpliwie znosi zło na świecie, towarzysząc przy tym w bólu wszystkim cierpiącym, gdyż nie chce łamać ludzkiej wolnej woli, która może również niestety skłonić się ku wyborowi zła. Czyni zaś tak dlatego, iż tylko w wyniku wolnego wyboru można prawdziwie pokochać Pana Boga i poznać Jego miłość do ludzi. Po trzecie wreszcie, życie wieczne w raju jest tak niewyobrażalnym szczęściem, iż prowadząca do niego nawet najbardziej okrutna i niesprawiedliwa śmierć, wydaje się być tylko bramą, po której sforsowaniu wszelkie temu towarzyszące trudy i bóle zupełnie bledną i zanikają.

Patrząc na to w tak ogólnym zarysie wydawać by się więc mogło, iż treści prezentowane w tym filmie dobrze wpisują się w katolicką naukę o pochodzeniu zła, wolnej woli człowieka i szczęściu wiecznym w Niebie, a ekranizacja ta istotnie może być pomocą w szukaniu chrześcijańskiej odpowiedzi na sens cierpienia. Gdy jednak bliżej przyjrzymy się treściom przemycanym w tym filmie, to szybko okaże się, iż poza nie wzbudzającymi kontrowersji elementami, zawiera on szereg treści, ale też przemilczeń,, które nie tylko czynią promowaną w nim naukę zupełnie obcą teologii katolickiej, ale i ukazują fałszywy obraz Boga, nie mający nic wspólnego z wiedzą o Stwórcy, którą przekazuje Pismo Święte.
Bóg ukazany w „Chacie” jest bowiem Bogiem, który będąc pełnym współczucia i miłości w stosunku do ludzi, zupełnie odżegnuje się od ich sądzenia i ewentualnego karania. W jednej ze scen filmu Mackenzie z rozmowie „Tatą” stwierdza, iż w momencie gdy ludzie czynią coś złego włącza się gniew Boga, który karze następnie tych, którzy sprawiają mu zawód. W odpowiedzi „Tata” z dozą zdziwienia mówi, iż nie wie o czym on mówi, po czym stwierdza: „nie muszę nikogo karać, grzech jest sam w sobie karą”. Rzecz jednak w tym, iż taki Bóg, choć z pewnością byłby bardzo „wygodny” z punktu widzenia ludzi, w rzeczywistości nie istnieje. Jak pisze bowiem św. Paweł w Liście do Rzymian, Bóg „odda każdemu według uczynków jego; tym, którzy przez wytrwanie w dobrem chwały, czci i nieskazitelności szukają – żywot wieczny, a tym, którzy się przeciwstawiają i nie uznają prawdy, ale wierzą nieprawości – gniew i oburzenie” (Rz 2, 6-8).

W przytoczonej scenie wyraźnie zarysowuje się również zupełne bagatelizowanie grzechu, którzy rzekomo sam w sobie miałby być karą dla tych, którzy go popełniają. Zostawiając na boku absurdalność takiego stwierdzenia (w jaki sposób np. dla czerpiącego perwersyjną przyjemność gwałciciela ta właśnie przyjemność miałaby być dla niego karą), bardziej istotne jest tutaj podkreślenie, iż istotą grzechu jest nie tyle wyrządzanie krzywdy samemu sobie albo bliźnim, ale obraza majestatu Bożego. Najdobitniejszym tego dowodem jest fakt, iż skutkiem jednego grzechu nieposłuszeństwa Adama i Ewy było zamknięcie przed ludźmi bram Nieba, które po wiekach otworzyć mogła dopiera ofiara Boga-Człowieka Jezusa Chrystusa. Widz „Chaty” nie uświadczy jednak choćby cienia tej biblijnej nauki. W zamian otrzyma za to karykaturalną wizję sądu Bożego, w której bohater filmu ma na chwilę zająć miejsce Boga i wybrać które z dwójki jego żyjących dzieci ma zostać potępione. Sąd Boga nad człowiekiem w rzeczywistości to jednak nie „rosyjska ruletka”, lecz moment, w którym zdamy przed Bogiem rachunek z tego czy do ostatniego tchnienia dochowaliśmy Mu wierności. Jeśli zachowamy łaskę Bożą, staniemy po prawicy Bożej. Jeśli zaś nawet będąc ochrzczonymi będziemy „żyć po swojemu”, wybierając z nauki Bożej to co nam wygodne, czy też oceniać 
co jest grzechem a co nim nie jest, sąd nad nami będzie z pewnością nieubłagany. 

Oglądając „Chatę” można również odnieść wrażenie, iż celowe pozbawianie w nim Boga roli sędziego człowieka oraz sprowadzanie do absurdu samego momentu sądu, wynika z przeświadczenia o tym, iż każdy człowiek będzie zbawiony. Ku takiemu właśnie wnioskowi wyraźnie ukierunkowują myśli widza takie sceny filmu jak usprawiedliwianie przez „Tatę” nawet największych zbrodniarzy czy wizja niebiańskiej „trzody Bożej”, z której wyłania się okrutny za życia ojciec bohatera. Choć faktem jest, iż to tylko Bóg zna całkiem serce człowieka i tylko On zna wszystkie okoliczności mogące wpływać na ciężar winy grzesznika, to jednak ukazanie Boga w całym filmie tylko z perspektywy wybaczającego i usprawiedliwiającego „Taty”, któremu obce jest karanie, jest obrazem wypaczonym i po prostu fałszywym. Nie można za to powiedzieć, aby narracja ta była w „Chacie” niekonsekwentna. Okazuje się bowiem, iż skoro Bóg nikogo nie karze a wszyscy i tak wszyscy będą zbawieni, to dla „Taty” nie ma większego znaczenia ani to, jaką religię ludzie wyznają na ziemi, ani też czy podejmują się zadania własnego uświęcenia. Filmowy Jezus mówi bowiem w pewnym momencie do Macka, który pyta go o sens chrześcijańskiej pracy nad sobą: „Nie jestem dokładnie, jak to nazywasz, chrześcijaninem. Nie ważne jak ich [innych wierzących ludzi] nazywasz, chcę tylko widzieć jak odmienia ich „Tata” gdy czują się naprawdę kochani”. Aby przekonać się jak zakłamany jest to obraz Pana Jezusa, przytoczmy Jego własne słowa, które wyrzekł do Apostołów odchodząc do Nieba: „Idźcie na cały świat i głoście Ewangelię wszelkiemu stworzeniu!  Kto uwierzy i przyjmie chrzest, będzie zbawiony; a kto nie uwierzy, będzie potępiony” (Mk16, 15-16).

Gdybym więc po obejrzeniu tego filmu miał odpowiedzieć na pytanie, czy „Chata” jest dobrą propozycją dla chrześcijanina poszukującego odpowiedzi na pytanie o sens cierpienia, to z całą pewnością odpowiedź ta byłaby negatywna. Film w istocie nie tłumaczy bowiem sensu cierpienia na ziemi. Skoro bowiem – co wielokrotnie podkreśla narracja filmu – cierpienie nie jest karą za grzechy, a nawet najwięksi zbrodniarze są w istocie bezwolni w popełnianiu swoich czynów (np. rzekomo będąc całkiem zdeterminowani do nich wychowaniem), to wciąż pozostaje otwarte pytanie o to, dlaczego Bóg dopuszcza cierpienie i grzech. Mimo kilkakrotnie podkreślanych w filmie słów, iż „Tata” nie chce mieć ludzi za niewolników lecz za przyjaciół, to jednak de facto zaprzeczając wolnej woli w podejmowaniu ludzkich wyborów oraz braku konkretnych oczekiwań w stosunku do ludzi, Bóg ukazany w „Chacie” jawi się co najwyżej jako nierzadko nieznany towarzysz ludzkiej niedoli, która jest (nie wiedzieć czemu) immanentną częścią życia na ziemi. Jeśli dodamy do tego ewidentne sprzeczne z Pismem Świętym cechy filmowego „Taty”, to okazuje się, iż poza kilkoma chwilami wzruszenia film ów może być co najwyżej źródłem pocieszenia i nadziei ale głównie dla tych, którzy wybierając z nauki Pana Jezusa to co im wygodne, tworzą obraz Boga dostosowany po swoich poglądów, grzechów i słabości, łudząc się przy tym, iż samo poczucie „bycia w porządku” wystarczy do tego, aby osiągnąć zbawienie.



********************

Zainteresowanych problematyką sensu cierpienia w życiu chrześcijanina  zapraszam również do lektury poniższego tekstu, umieszczonego wcześniej na tym blogu:

"Wszystko będzie dobrze!" Ale czy na pewno?



2 gru 2021

Adwent. Czym był od wieków a czym jest obecnie?

 


Czwarta niedziela przed uroczystością Bożego Narodzenia jest w Kościele rzymskokatolickim nie tylko początkiem nowego roku liturgicznego, ale również zapoczątkowuje trwający cztery tygodnie okres Adwentu.

Wymowa Adwentu

Już sama nazwa pierwszego okresu w roku liturgicznym, pochodząca od łacińskiego słowa „adventus”, tj. „przyjście”, wyraźnie wskazuje na cel, ku któremu pragnie zwrócić nasze myśli w tym czasie Kościół święty. Celem tym jest zaś ujmowane w kilku wymiarach przyjście Syna Bożego, do którego to ma nas właśnie należycie przygotować okres Adwentu.

Pierwszy aspekt Adwentu to przygotowanie się do uroczystości Bożego Narodzenia, a więc pamiątki przyjścia na świat Syna Bożego. Dziś jest to szczególnie ważne, gdyż żyjąc dwa tysiące lat po narodzeniu Pana Jezusa i otwarciu dzięki Jego Męce zamkniętych od czasów Adama i Ewy bram Nieba, dość łatwo zatracić nam świadomość jak wielką łaską jest to, iż żyjemy w czasach Nowego Przymierza i jesteśmy członkami Kościoła Chrystusowego. Tak wiele narodów i pokoleń przed narodzeniem Pana Jezusa żyło przecież w zupełnej niewiedzy o jedynym Bogu, a nawet ci, wśród których przechowywana była prawdziwa wiara (Izrael), żyli jakby we mgle, z utęsknieniem wyczekując przyjścia na świat Zbawiciela. Liturgia Adwentu z ciągłym wołaniem, na wzór proroków Starego Testamentu, „veni” – „przyjdź”, wzywa nas do rozważania wielkości tajemnicy Wcielenia i dziękczynienia za ten niewysłowiony Boży dar, bez którego nie mogłoby się dokonać odkupienie ludzkości.

Drugie przyjście Pana Jezusa, do którego ma nas przygotować Adwent, to ukazanie się w chwale Syna Bożego podczas dnia Sądu Ostatecznego. „Albowiem jak błyskawica zabłyśnie od wschodu, a widna jest aż na zachodzie, tak będzie i przyjście Syna Człowieczego (…) Czuwajcież tedy, bo nie wiecie, o której godzinie przybędzie Pan wasz” (Mt 24, 27,42). Owo czuwanie i gotowość na przyjście Pana Jezusa to z kolei nic innego jak życie w stanie łaski uświęcającej, bez której posiadania nie jest możliwe osiągnięcie życia wiecznego w Królestwie Bożym. Do symboliki z powyższego cytatu nawiązują odprawiane w Adwencie przed świtem Msze Św. o Matce Bożej, tzw. Roraty. W czasach I Rzeczpospolitej istniał zwyczaj, iż król, a po nim przedstawiciele wszystkich stanów społecznych, zapalali kolejno siedem świec na ołtarzu, wypowiadając przy tym zdanie „Gotów jestem na sąd Boży”.

Trzecie przyjście Pana Jezusa, ku któremu zwraca nasze myśli czas Adwentu, to przyjście Pana Jezusa do naszych serc w Komunii Świętej. Aby mogło mieć ono jednak miejsce i prowadzić do uświęcenia, serce człowieka musi być wpierw oczyszczone z grzechu i zapalone miłością do Boga. Temu mają z kolei służyć praktyki, do których w tym czasie wzywa swe dzieci Kościół święty. Pierwszy z nich to modlitwa, która w Adwencie powinna być szczególnie pogłębiona, do czego doskonałą okazję dostarczają choćby Msze roratnie czy adwentowe dni skupienia. Adwent z uwagi na swój cel ma przy tym wyraźny pokutny charakter. Czy bowiem myśląc o tym, iż Chrystus przyszedł na świat właśnie po to, aby przez swą mękę odkupić również mnie z moich grzechów, a także pamiętając o nieuchronności stanięcia za jakiś czas przed majestatem Sprawiedliwego, nie nasuwa nam się samorzutnie myśl o tym, jak wiele jeszcze powinniśmy w naszym życiu odpokutować? Doskonale rozumie to Kościół katolicki, który w swej tradycyjnej dyscyplinie zakazuje w Adwencie organizowania hucznych zabaw oraz wyznacza dni postu (dawniej były to środy i soboty, obecnie Suche Dni) oraz usilnie zachęca do odbywania w tym czasie spowiedzi. Liturgicznymi wyrazami Adwentu jako czasu pokuty są filetowy kolor szat liturgicznych, ograniczenie radosnego śpiewu Gloria oraz powściągliwość w używania organów i ozdób w liturgii.

Historia Adwentu

Pierwsze wzmianki o istnieniu praktyk adwentowych sięgają IV w. i pochodzą z Hiszpanii i Galii. Był on wówczas na tych terenach czasem pokutnym, mającym przygotować wiernych na święto Epifanii, a od V w. Bożego Narodzenia. W tych wiekach okres Adwentu przypadał na nieco inne terminy aniżeli dzisiaj. Synod z Saragossy (388 r.) ustalał jego czas na okres od 17 XII do 6 I, zaś synody galijskie określały jego bieg od początku grudnia, a nawet od wspomnienia św. Marcina, czyli od 11 XI. W następnych stuleciach praktyki adwentowe zaczynano niekiedy nawet dużo wcześniej (np. od święta Podwyższenia Krzyża Św., czyli 14 IX), jednak z reguły były to praktyki zakonne. W Kościele rzymskim okres przygotowania do świąt Bożego Narodzenia, obejmujący około dwóch tygodni, zaczęto obchodzić najprawdopodobniej dopiero od VI w. W późniejszych latach Adwent obejmował w Rzymie najpierw 4 niedziele (od papieża Grzegorza Wielkiego), później 5 niedziel przed Boży Narodzeniem, by od XI w. już na stałe zamykać się w 4 niedzielach.
W kościele rzymskim Adwent początkowo nie nosił charakteru pokutnego. Gdy jednak w VIII w. Kościoły galijskie przyjmowały za swoją liturgię rzymską, nadały obecnemu w niej Adwentowi – praktykowany wcześniej u siebie – charakter pokutny. Obyczaj ten dotarł stamtąd do Rzymu, skąd najpierw przez opactwo w Cluny, a następnie dzięki franciszkanom, od XIII zadomowił się w całym Kościele zachodnim.

Adwent w Kościele posoborowym

Z powyższego wiemy więc, iż Adwent od wieków jest dla katolików nie tylko czasem wyczekiwania na święta Bożego Narodzenia, ale – co równie ważne – czasem skupienia się i pokuty. Zapytajmy jednak czy współcześnie okres Adwentu jest tym samym w tzw. Kościele posoborowym? Otóż nie trzeba wiele aby przekonać się, iż wbrew pozorom tradycyjny katolicki Adwent jest czymś zasadniczo różnym od obchodzonego na nowej liturgii okresu o tej samej nazwie. Posoborowi teologowie podkreślają wprawdzie, iż Adwent „ma nie tylko przygotować wiernych na uroczystości Bożego Narodzenia, ale powinien mieć również wydźwięk eschatologiczny i skłaniać wiernych do wybiegania myślą w przyszłość, kiedy Syn Boży, uwielbiony, przyjdzie po raz drugi”. Od razu dodają jednak, iż „Oczekiwanie na podwójne przyjście Chrystusa rodzi radość, gdyż jest oczekiwaniem na rzeczywiste przyjście Pana uobecniające się w liturgii. Dlatego też adwent jest nie tyle czasem pokuty, ile raczej czasem pobożnego i radosnego oczekiwania. Opuszczanie Gloria nie jest wyrazem pokuty, jak w wielkim poście, lecz znakiem czekania na nowe zabrzmienie hymnu anielskiego śpiewanego w noc narodzenia Jezusa” (Encyklopedia katolicka KUL).
Logiczną konsekwencją takiego ujęcia Adwentu jest choćby zezwolenie przez Kościół, również Polsce, na udział katolików w hucznych zabawach w okresie Adwentu, czy też zupełne zrezygnowanie z narzucania wiernym obowiązkowych praktyk postnych w Adwencie.

Nie chcąc snuć w tym momencie rozważań nad tym, jak takie ujęcie Adwentu doskonale wpisuje się w diametralnie różne od tradycyjnego spojrzenie Kościoła posoborowego na grzech, potrzebę zadośćuczynienia za grzechy i groźbę wiecznej zguby, zwrócę uwagę na jedną tylko rzecz. Czy nie jest czymś dziwnym i niezrozumiałym, że współcześnie, gdy – przypadkiem czy nie przypadkiem – właśnie w okresie przypadającym na Adwent, ludzie najmocniej w całym roku atakowani są zewsząd zgiełkiem, hałasem i podsycanym do granic możliwości konsumpcjonizmem, Kościół – przypadkiem czy nie przypadkiem – niejako wpisuje się w cały ten klimat. Kościół posoborowy w tym czasie nie każe już bowiem pamiętać o pokucie oraz opłakiwaniu w ciszy swojego serca win, które nieodpokutowane sprawią, iż nie będziemy gotowi na przyjście Pana. Pomijając ten aspekt zachęca za to wiernych do radosnego wyczekiwania na przyjście Chrystusa. Co znamienne, porzucając ponad tysiącletnią własną tradycję liturgiczną, czyni to w momencie, gdy tak wielu katolików zatraca się w „radościach” które oferuje im wrzaskliwy świat, zupełnie oddając się od Pana Boga. 

Tymczasem przyjście Pana Jezusa będzie wydarzeniem radosnym jak żadne inne, ale tylko i wyłącznie dla tych, którzy pozostali mu wierni: „Wtedy rzecze Król tym, którzy będą po prawicy Jego: Pójdźcie, błogosławieni Ojca mego, posiądźcie królestwo, zgotowane wam od założenia świata (…) Wtedy rzecze i tym, którzy po lewicy będą: Idźcie ode mnie, przeklęci, w ogień wieczny, który zgotowany jest diabłu i aniołom jego (…) I pójdą ci na mękę wieczną, a sprawiedliwi do żywota wiecznego” (Mt 25, 34,41,46).